Spis treści
Wiele krajów musiało poradzić sobie z oponentami farm wiatrowych na lądzie. Holandia i Niemcy wymyśliły sposoby na włączenie lokalnych społeczności do interesu, które mogą zabezpieczać ich emerytalną przyszłość.
Holendrzy narzekają, że w kategorii technologii pozyskiwania energii z wiatru przegrywają z Niemcami wyścig technologiczny. Faktycznie, patrząc na podział rynku nasi sąsiedzi zza Odry konkurencji nie mają – spośród 10 największych producentów turbin na świecie aż 5 chwali się niemieckim pochodzeniem; holenderskim żaden.
Rozgoryczenie Holendrów nie dziwi – urządzenia wykorzystujące ruch obrotowy wirnika weń wprawionego energią kinetyczną wiatru były podstawą tamtejszej gospodarki od XV w. do końca XIX w., kiedy znaczenie wiatraków zrównało się ze znaczeniem silników parowych. W XX w. Holandia stała się jednym z największych eksporterów gazu w Europie. W 1959 odkryto złoże Groningen, które jest największym pokładem gazu na Starym Kontynencie i dziesiątym pod względem wielkości na świecie. Dzisiaj niemal połowa holenderskiego prądu powstaje ze spalania gazu, jedna trzecia z węgla, a jedynie 7 proc. z wiatru.
Holandia, obok Wielkiej Brytanii, Irlandii i Luksemburga należy do państw mających największy problem z wypełnieniem unijnego celu produkcji „zielonej” energii w 2020 roku. To zaczyna się jednak zmieniać, bo Holendrzy mają przed sobą perspektywę coraz większego uzależnienia od importu paliw kopalnych. Po zamknięciu ostatniej nierentownej kopalni węgla kamiennego w 1976 roku, kończyć zaczyna się także gaz, którego produkcję dodatkowo ograniczyło pięć lat temu trzęsienie ziemi. Dzieje się tak pomimo zmniejszenia zużycia gazu na rzecz tańszego węgla w ciągu ostatnich kilku lat (od 2010 roku udział gazu w wytwarzaniu prądu spadł z 63 proc. do 48 proc.)
Czytaj także: Największa produkcja polskich wiatraków w historii
Wiatr w żagle
Holandia oprócz tego, że wietrzna i od zawsze kojarzona z wiatrakami jest – poza takimi krajami jak San Marino, Monaco, Gibraltar, czy Malta – z wynikiem 414 osoby na metr kwadratowy – najgęściej zaludnionym krajem w Europie. Już sama konieczność obcowania z tak wieloma ludźmi na jednym skrawku ziemi przysparza problemów, a jeśli do tego dojdą wielkie konstrukcje, z których działania czerpią korzyści wielkie firmy energetyczne…
Zjawisko NIMBY (not in my back yard) w Holandii przebadane jest lepiej niż gdziekolwiek na świecie; uniwersytet w Amsterdamie prowadził badania na ten temat już w latach 90. Od jakiegoś czasu zaczęto testować tam rozwiązania tego problemu.
– W naszym odczuciu to przeciętnie jest tak, że 10 proc. danej społeczności opowiada się przeciwko wiatrakom, 10 proc. jest wyraźnie za, a 80 proc. nie ma zdania; ważne jest, aby przeciągnąć na swoją stronę te 80 proc. – uważają przedstawiciele Windunie, spółdzielni przedsiębiorców inwestujących w lądowe farmy wiatrowe.
W tym celu włączają przedstawicieli lokalnych społeczności w interes. Budując farmę wiatrową w danej okolicy np. jeden z wiatraków odsprzedają do wspólnoty. Ci, których nie stać lub nie są chętni do indywidualnych inwestycji w generację prądu z wiatru, zrzeszają się, składają na turbinę i wspólnie prowadzą proces jej budowy, następnie zarządzają nią i czerpią z niej zyski. Poczucie własności ogranicza ryzyko oprotestowania inwestycji.
Tę innowację werbalnie wspiera Mark Rutte, premier Holandii. Ten sam, który chcąc ratować budżet w 2011 r. obciął subsydia do OZE z 6 mld euro rocznie do 1,5 mld (Holandia jest jednym z niewielu państw na świecie, który dotuje OZE z budżetu, a nie przez doliczanie subsydiów do rachunków za prąd). Holenderska prasa zarzucała mu wtedy uległość ruchom NIMBY. To obecnie jest już bez znaczenia; przedstawiciele przemysłu wiatrakowego mówią, że te deklaracje Ruttego są dla obywateli przekonywujące i rzeczywiście zachęcają ich do kupowania udziałów w wiatrakach. Reklama dźwignią handlu.
Każdy by chciał
– To wszystko działa świetnie dopóki nie przyjdzie duży koncern i nie powie: wiecie co? Ja to od was kupię – mówi z kolei Steef van Baalen z Windunie.
Planowanie i prowadzenie inwestycji obliczonej na 25 lat jest męczące. Wymaga zaangażowania i gromadzenia stosownej wiedzy, dlatego wiele osób decyduje się odsprzedać swoje udziały za odpowiednią cenę i święty spokój w bonusie.
To jednak psuje cały plan włączania lokalnych społeczności. Kiedy okoliczne źródła rozproszone należą do wielkich koncernów, negatywne emocje powstają na nowo.
Z tym perfekcyjnie i na kilka sposobów radzą sobie Niemcy.
– Parki wiatrowe będące własnością lokalnych społeczności są nie do przejęcia przez wielkie koncerny – wielokrotnie powtarza Dirk Ketelsen, rzecznik prasowy obywatelskiej farmy wiatrowej w Reussenkoege.
To przekonanie Ketelsen zbudował, ponieważ w jego mniemaniu na farmie stojącej w danej okolicy zarabiają wszyscy. Lokalni przedsiębiorcy dostarczają niezbędnych materiałów, świadczą usługi naprawcze; zyski, które wygeneruje farma są reinwestowane w inne projekty związane z energetyką rozproszoną jak np. w budowę lokalnego magazynu energii, z którego skorzystają wszyscy mieszkańcy.
Zaangażowanie może być tym większe, jeśli o inwestycję w farmę wiatrową zostanie oparta emerytura. Taki produkt jest czymś na wzór emerytalnego funduszu inwestycyjnego. Obywatele w trakcie swojej aktywności zawodowej inwestują w rozproszone źródła energii, aby po zakończeniu kariery czerpać zyski ze sprzedanej energii. Tego typu inwestycje uchodzą za pewne ze względu na państwowe wsparcie w postaci np. dopłat do wyprodukowanej energii, czy też obowiązek jej odebrania i są rekomendowane przez niemieckich ubezpieczycieli. Zaufanie obywateli opiera się także na tym, że w Niemczech nigdy nie zmieniano zasad wsparcia w trakcie jego przyznawania, co zdarzało się już m.in. w Hiszpanii i Czechach, a ostatnio także w Polsce.
Wiatr nie dla Polaków
Wobec obniżonego wieku emerytalnego, rozdrobionego rolnictwa i wyraźnej tendencji NIMBY Polska byłaby idealnym krajem do przetestowania rozwiązań z Niemiec i Holandii. Takim jednak nie będzie, ponieważ nie ma siły politycznej, której zależałoby na rozwoju źródeł rozproszonych. Remedium na obniżony wiek emerytalny, a w konsekwencji niższą emeryturę mają być inwestycje w nieruchomości lub programy pracownicze. Zresztą wspomnienie likwidacji OFE skutecznie odwodzi Polaków od inwestycji kapitałowych jako zabezpieczenia emerytalnego. I na nic może się tutaj zdać poparcie premiera, pokroju poplecznictwa dla obywatelskich farm Ruttego.
Czytaj także: Ostatnia szansa dla lądowych wiatraków w Polsce
Tym bardziej, że na energetykę wiatrową przygotowano serię z karabinu. Zaczynając od ustawy odległościowej, poprzez nierozwianych wątpliwości dotyczących naliczania podatku od nieruchomości, na tzw. Lex Energa kończąc. Do tego specyficzne podejście do zarządzania zasobami ludzkimi – w Ministerstwie Infrastruktury i Budownictwa (resort odpowiedzialny za ustawę odległościową) zatrudnienie jako dyrektor departamentu prawnego znalazł Marcin Przychodzki, fundator fundacji prowadzącej portal stopwiatrakom.eu. Przychodzki reprezentuje MIiB w konsultacjach międzyresortowych ustawy o OZE, a społecznie walczył z lokalizacją farm wiatrowych w Polsce.
Nic dziwnego, że zagraniczni inwestorzy i analitycy rynkowi nie wypowiadają się entuzjastycznie na temat przyszłości energetyki wiatrowej w Polsce.
– Rząd jest nieufny wobec Unii Europejskiej, a więc nie spodziewałbym się, aby naciski z tej strony w jakikolwiek sposób zmieniły podejście do OZE – wyrażał opinię Michael Taylor, starszy analityk w Międzynarodowa Agencja Energii Odnawialnej IRENA, podczas konferencji WindEurope w Amsterdamie.
No cóż, w tej sytuacji w zakresie emerytalnych produktów powiązanych z sektorem energetycznym możemy liczyć jedynie na deputaty węglowe.