Spis treści
Po 13 grudnia 1981 r. w elektrowniach nie doszło do żadnej tragedii, takiej jak w kopalni „Wujek”. Energetycy przyjęli wprowadzenie stanu wojennego spokojnie, zresztą elektrownie od razu zajęte zostały przez żołnierzy. – W grudniu 1981 r. elektrownia Dolna Odra była pełna wojska, przez kilka dni nie mogliśmy wyjść. Dostaliśmy materace i kartki do stołówki – opowiada w książce „Wiek energetyków”, wydanej przez WysokieNapiecie.pl Jadwiga Boral, która była wtedy wiceprzewodniczącą energetycznej Solidarności i specjalistką od BHP w Dolnej Odrze.
Jerzy Dudzik, długoletni dyrektor Krajowej Dyspozycji Mocy, który zaczynał pracę w 1978 r., wspomina, że w Państwowej Dyspozycji Mocy na stałe rezydowała grupa żołnierzy z bronią.
„Solidarność” zresztą już wcześniej świadomie zrezygnowała z najostrzejszej broni, jaką mogła użyć przeciw komunistycznym władzom – strajku w elektrowniach. Nie brakowało radykałów, którym wydawało się, że taki strajk może zmusić władze do ustępstw. – Tłumaczyłem, że energetyka nie może strajkować i koniec. Nie będę uzasadniał rzeczy oczywistych, takich jak działanie szpitali etc. – mówi Marek Gudima, szef energetycznej „Solidarności” w latach 80, współtwórca rynku energii po upadku PRL. Przy ówczesnej militaryzacji pracy w energetyce rozpoczęcie strajku byłoby zresztą problematyczne.
Przestrzegamy przepisów, brakuje mocy
Najostrzejszą formą protestu, na którą pozwolili sobie energetycy w karnawale „Solidarności”, był „strajk włoski” w maju 1981 r. – Postanowiliśmy dokładnie przestrzegać wszystkich przepisanych prawem i regulaminami procedur oraz nie brać nadgodzin – mówi Gudima.
Co ciekawe, nawet partyjna „Trybuna Ludu” nie potępiła protestujących w ten sposób energetyków, którzy domagali się przede wszystkim poprawy warunków pracy. „Pracują w hałasie, zapyleniu i ogromnych temperaturach w zasiarczonym powietrzu przy słabo działającej wentylacji, na dużych wysokościach”.
Z oficjalnych danych wynikało, że zatrudnieni w elektrowni pracowali wtedy ponad 300 godzin w miesiącu, czyli średnio 10 godzin dziennie, licząc łącznie z sobotami i niedzielami. – Pracowało się bardzo dużo w nadgodzinach, zmuszano ludzi do nadludzkich wysiłków, była cała masa wypadków przy pracy. Remonty powinny się odbywać przy wyłączonych urządzeniach, tymczasem tak nie było, z tego powodu zginął jeden z pracowników naszej elektrowni. Brakowało nawet szyb – opowiada Jadwiga Boral.
„Strajk włoski”, czyli skrupulatne wypełnianie procedur i przestrzeganie ustawowego ośmiogodzinnego dnia pracy, zachwiał całym systemem energetycznym. Przez cały maj 1981 r. brakowało 1600 MW mocy. Deficyt wystąpił głównie w elektrowniach na Śląsku, m.in w Jaworznie, Łagiszy, Rybniku. Państwowa Dyspozycja Mocy ogłosiła 20 stopień zasilania, który do tej pory pojawiał się tylko zimą. 800 MW obcięto przemysłowi, 800 MW zaś ludności.
Władze obiecały energetykom spełnienie ich postulatów, ale w zasadzie jedynym skutkiem nietypowego protestu była dymisja nieudolnego i niepopularnego ministra energetyki Zbigniewa Bartosiewicza. W lipcu 1981 r. połączono z powrotem resorty górnictwa i energetyki, a nowym ministrem został gen. Czesław Piotrowski. To był pierwszy sygnał militaryzacji władzy. Generał Wojciech Jaruzelski chciał mieć na najtrudniejszym odcinku gospodarki zaufanego oficera, który miał utrzymać porządek i załagodzić kryzys.
Piotrowski, nota bene w czasie wojny 16-letni żołnierz 27 Wołyńskiej Dywizji AK, nie zapisał się źle w pamięci swoich podwładnych, jakkolwiek miał problemy ze zrozumieniem podstawowych zasad rządzących energetyką. Jacek Szyke, któremu właśnie generał zaproponował posadę dyrektora warszawskiej Elektrociepłowni Siekierki, wspomina, że ilekroć w budynku resortu były zimne kaloryfery, minister dzwonił oburzony na Siekierki ze skargą. Faktu, że przyczyną może być awaria sieci ciepłowniczej, w ogóle nie przyjmował do wiadomości.
Po objęciu funkcji generał wybrał się z „gospodarskimi” wizytami do elektrowni. W Połańcu związkowcy z „Solidarności” poszli do stołówki i zażądali, aby nakarmić ministra kaszanką. Uzasadnienie było proste: „Jak my możemy ją jeść, to on też”.
Gospodarka pożera za dużo prądu
Karnawał „Solidarności” sprawił, że mocno zelżała cenzura. Zaczęła się ożywiona dyskusja o przyczynach kryzysu gospodarki PRL, także energetyki. Eksperci niezwiązani z komunistyczną władzą zdawali sobie sprawę, że uzdrowienie gospodarki będzie wymagało olbrzymich wyrzeczeń. Prof. Kazimierz Kopecki, przewodniczący Komitetu Problemów Energetycznych Polskiej Akademii Nauk wzywał już w 1981 r. na łamach „Tygodnika Solidarność” do „likwidacji najbardziej energochłonnych i jednocześnie najmniej przydatnych gospodarce zakładów przemysłowych, czy może całych branż. Przemysł, transport, budownictwo ogólnie cała gospodarka są nieproporcjonalne do swych wyników energochłonne. Produkujemy za drogo i marnotrawnie w porównaniu z przemysłami krajów lepiej rozwiniętych”.
PZPR na wprowadzenie takiego programu reform, związanego też z urealnieniem cen, tak aby odpowiadały rzeczywistym kosztom wytworzenia towarów, oczywiście nie mógł sobie pozwolić.
Ekipa gen. Jaruzelskiego próbowała reformować socjalistyczną gospodarkę, ale oczywiście zachowując jej pryncypia. W latach 1982–1984 władze chciały nieco udobruchać wrogo nastawione do władz społeczeństwo, więc przeznaczono znacznie większą część środków na konsumpcję. Jednak już w 1985 r. dały o sobie znać stare schematy. Z zadziwiającym uporem kontynuowano inwestycje w energochłonny przemysł ciężki – przeznaczano nań aż 40 proc. nakładów finansowych. Władze okazały się bezradne wobec nacisków różnych branżowych i lokalnych grup interesów, domagających się kontynuacji „wielkich budów socjalizmu”, niezależnie od ich sensu ekonomicznego.
W połowie lat 80. oddano m.in. elektrownię w Połańcu i pierwsze bloki Bełchatowa. Produkcja energii elektrycznej ciągle rosła – w 1980 r. elektrownie dały 120 TWh, w 1983 r. 138 TWh, a w 1987 PRL osiągnął swoje „elektroenergetyczne maksimum” – 146 TWh. A mimo to prądu brakowało. Władze zdawały sobie zresztą sprawę, że deficytu nie uda się pokryć. „Trzeba sobie jasno powiedzieć że nie zapewni to zaspokojenia zapotrzebowania gospodarki na energię elektryczną. Energia nie może być tania a system ekonomiczno–finansowy musi sprzyjać jej oszczędzaniu. Energochłonność nie jest winą energetyków, ale struktury gospodarki wynikającej z całego splotu błędów w jej rozwoju. W pogoni za ilością nie liczyliśmy się z tym, ile ona kosztuje. Energia rozpływa się w powietrzu a wraz z nią ciężkie miliardy złotych i ciężka praca – mówił w 1982 r. w wywiadzie dla „Życia Gospodarczego” Ryszard Nodzyński, wicedyrektor Departamentu Planowania w Ministerstwie Górnictwa i Energetyki.
Ale był to głos urzędnika, który nie musiał się liczyć z nastrojami społecznymi. Władze utrzymywały sztucznie niskie ceny prądu, bojąc się, że ich podwyżka powiększy i tak galopującą inflację. „Energia elektryczna jest relatywnie tania, co nie sprzyja jej oszczędzaniu. Przykładowo w 1970 r. średnia miesięczna płaca równa była wartości 2,6 tys. kWh, dziś równa jest 10 tys. kWh” – mówił w 1987 r. w wywiadzie dla „Polityki” Jerzy Bekker, szef Państwowej Dyspozycji Mocy.
Wywiad nosił tytuł „Kupować świeczki na zimę?”. Było to pytanie zupełnie retoryczne, znakomita większość Polaków wiedziała, że trzeba kupować, zresztą nie tylko na zimę. Świeczki było zresztą w miarę łatwo kupić, prawdziwym rarytasem była za to lampa naftowa.
Ekipa Jaruzelskiego przynajmniej wprowadziła w miarę jasne ustawowe procedury wyłączania odbiorców, których wcześniej oficjalnie nie było. W 1982 r. rząd przyjął uchwałę w sprawie „ustalenia przedsięwzięć zapewniających zmniejszenie niedoborów mocy elektrycznej w krajowym systemie elektroenergetycznym”. Oficjalnie zaakceptowano technicznie dopuszczalne przeciążenia bloków energetycznych, ograniczenie oświetlenia ulic o 25 proc, zaniżenie napięcia w sieciach zasilających odbiorców maksymalnie o 5 proc.
Ustalono także, w jakich godzinach mają się rotacyjnie wyłączać poszczególne województwa. W ten sposób usankcjonowano system zwany w krajach anglosaskich „wirującym blackoutem”.
Żółte słupki to krajowe zużycie energii (mln t paliwa umownego), niebieska kreska to dynamika dochodu narodowego rok do roku (proc.) Widać, że gospodarka PRL pożerała coraz większe ilości energii mimo coraz wolniejszego wzrostu PKB. Źródło: dokumenty KC PZPR ze zbiorów Archiwum Akt Nowych
„Ciemność widzę, widzę ciemność”
Szczególna odpowiedzialność spadła w tych warunkach na pracowników Państwowej Dyspozycji Mocy, która zarządzała systemem. Mieli do dyspozycji tylko telefony i teleksy, potem pojawił się specjalnie zakupiony amerykański komputer.
Dziś pracownicy PSE pilnie śledzą prognozy pogody, aby zaplanować produkcję energii wiatrowej, wtedy równie pilnie śledzili zapowiedzi programu telewizyjnego.–Problemem był tzw. odruch sedesowy. Po zakończeniu filmu czy meczu miliony ludzi wstawało od telewizora. Szli do łazienki czy kuchni, włączali światło czy elektryczne grzałki, żeby zrobić herbatę. I zapotrzebowanie nagle rosło– opowiada Janusz Staniszewski, w latach 80 operator w PDM. – Jeden z pracowników prowadził nawet specjalny zeszyt, miał w nim zanotowany wzrost zapotrzebowania na moc po różnych programach TV.
Niestety pracownik zmarł, a jego zeszyt zaginął w pomroce dziejów…
Rekord padł, gdy telewizja po raz pierwszy pokazywała „Seksmisję”. Zaplanowaliśmy, że gdy film się skończy, zapotrzebowanie wzrośnie o 700 MW, tymczasem wzrosło o 1400. System nie wytrzymał, w niektórych regionach automatyka wyłączyła zasilanie – wspomina Staniszewski
Dyspozytor KDM pamięta, że Seksmisja” spowodowała też kilkugodzinną awarię interkonektora łączącego Polskę z ZSRR, co wywołało gniewne reakcje radzieckich towarzyszy.
Jeden z najsłynniejszych cytatów z „Seksmisji” to „Ciemność widzę, widzę ciemność”. Juliusz Machulski chyba nie przypuszczał, że jego film sam tę ciemność spowoduje.
Na jakości dostaw dramatycznie odbijało się także zaniedbanie sieci energetycznych. Instytut Energetyki ostrzegał władze w 1984 r.: „Krytyczna ocena stanu sieci przesyłowych i rozdzielczych jest konsekwencją wieloletniego niedocenienia roli bariery energetycznej w rozwoju kraju, a później doraźnego preferowania rozbudowy elektrowni kosztem rozbudowy sieci.
Co najmniej ten ostatni punkt brzmi dziwnie znajomo…
Artykuł powstał na podstawie książki „Wiek energetyków. Opowieść o ludziach, którzy zmieniali Polskę”, autorstwa Rafała Zasunia i Bartłomieja Derskiego, wydanej przez WysokieNapiecie.pl, która właśnie ponownie weszła do sprzedaży.
Zobacz czym jest książka „Wiek energetyków. Opowieść o ludziach, którzy zmieniali Polskę”
Przeczytaj recenzję „Wieku energetyków” autorstwa Rafała Wosia na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”
Posłuchaj rozmowę o „Wieku energetyków” na antenie radia TOK FM
Zobacz artykuły prasowe powstałe na kanwie „Wieku energetyków”