Ministerstwo Energii przygotowało projekt rozporządzenia, zgodnie z którym dopłaty do samochodów elektrycznych będą mogły pozyskać nie tylko firmy, ale też osoby fizyczne nieprowadzące działalności gospodarczej. W przeciwieństwie do tych pierwszych, resort energii zaproponował jednak maksymalną cenę wspieranych przez rząd samochodów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo o wprowadzenie tzw. capu cenowego zabiegały stowarzyszenia branżowe, a nawet niektórzy producenci. – Wspieranie z pieniędzy podatników bardzo drogich modeli mijałoby się z celem – mówił nam przedstawiciel branży przed miesiącem.
Tyle, że dziś zaskoczeni są nawet najbardziej zagorzali zwolennicy takiego ograniczenia. Ministerstwo Energii zaproponowało bowiem dopłaty tylko do aut, których cena brutto nie przekroczy 125 tys. zł, a to na rynku nowych samochodów elektrycznych bardzo mało. – Rozmowy o capie cały czas krążyły wokół ceny 220 tys. zł lub nieco poniżej 200 tys. zł, co było racjonalnym poziomem, bo obejmowałby auta kompaktowe, a wykluczał najdroższe SUV-y i limuzyny. Natomiast poziom 125 tys. zł to ogromne zaskoczenie – mówi osoba z branży.
Zobacz także: Zielone tablice rejestracyjne dla aut elektrycznych od stycznia
– To ograniczenie cenowe nie jest skorelowane z tym co można dzisiaj kupić na rynku. Eliminowane jest bardzo wiele marek, które z pewnością nie należą do segmentu premium. Tak niskiego capu nie ma w żadnym innym państwie – zwraca uwagę w rozmowie z WysokieNapiecie.pl Maciej Mazur, dyrektor zarządzający Polskiego Stowarzyszenia Paliw Alternatywnych. – Jeżeli takie ograniczenie się utrzyma, to będzie to oznaczało jedynie pozorne wspieranie elektromobilności. Wpływ na rynek takiego rozporządzenia będzie bardzo ograniczony – dodaje.
– Jesteśmy rozczarowani takim obrotem sprawy, bo bardzo ogranicza to rodzaje samochodów, które będą objęte tym programem. Uważamy, że łapią się w ten zakres tylko najmniejsze i najmniej funkcjonalne modele – dodaje w rozmowie z portalem WysokieNapiecie.pl Dorota Pajączkowska z Nissana. – Biorąc pod uwagę to ograniczenie, trzeba się też liczyć, że sprzedawane w Polsce auta elektryczne mogą być gorzej wyposażone także pod względem pakietów bezpieczeństwa – przekonuje. Najlepiej sprzedające się auto elektryczne na świecie (ponad 400 tys. egzemplarzy dostarczonych do klientów) – Nissan Leaf – kosztuje w Polsce przynajmniej 157 tys. zł.
W zaproponowane widełki nie zmieściłby się nawet najpopularniejszy elektryczny „maluch” – Renault ZOE. Szanse może mieć jednak druga generacja tego modelu. W zagranicznych mediach spekuluje się o cenie auta na poziomie ok. 110 tys. zł. – ZOE było do tej pory jednym z najtańszych samochodów elektrycznych na rynku. Jego cena zaczynała się od 133,9 tys. zł brutto. Jednak produkcja już się zakończyła i sprzedaż drugiej generacji ZOE zacznie się w listopadzie, a polski cennik opublikujemy w październiku. Za wcześnie więc aby odpowiedzieć na pytanie czy nowe ZOE zmieści się w tym ograniczeniu cenowym – mówi Janusz Chodyła z Renault Polska.
Zobacz więcej: Nowe Renault ZOE II zadebiutuje jeszcze w 2019
Teoretycznie z niskiego limitu cenowego cieszyć mógłby się Volkswagen, bo jego malutki miejski e-up bez problemu zmieści się w limicie. Jednak i on nie jest wcale zachwycony pomysłem rządu. – Proponowane ograniczenie dotyczące maksymalnej ceny nabycia, która wynosi 125 tys. zł jest zbyt restrykcyjne. Patrząc na rynek, dziś w tym limicie mieszczą się tylko auta typowo miejskie, a te nie rozwiną rynku. Wsparcia wymagają większe auta, które mogłyby służyć jako jedyne w rodzinie, czyli samochody kompaktowe, a one kosztują dziś pomiędzy 160 a 200 tys. zł, zatem takie ograniczenie byłoby bardziej zasadne. Jeżeli wspierane będą tylko miejskie samochody, z dopłat skorzystają osoby planujące zakup drugiego auta. Osoby mniej zamożne zwykle mają jedno auto kompaktowe –tłumaczy portalowi WysokieNapiecie.pl Tomasz Tonder, rzecznik grupy VW w Polsce.
Rzecznik Volkswagena zwraca uwagę, że do tej pory to wcale nie najtańszy z „elektryków” w gamie koncernu sprzedawał się w Polsce najlepiej. – W minionym roku sprzedaliśmy zdecydowanie więcej e-Golfów niż e-up’ów, chociaż te drugie były dużo tańsze. Stało się tak m.in. ze względu na niewielki zasięg e-up’a. To jednak ma szansę się zmienić, w drugiej połowie sierpnia do oferty wprowadzimy odświeżoną wersję z dużo większą baterią (o pojemności 36,8 kWh, jaką montujemy dziś w e-Golfach) i z istotnie niższą ceną od dotychczasowej. Elektryczny up będzie więc kosztował ok. 90 tys. zł – mówi Tomasz Tonder, rzecznik Grupy Volkswagena w Polsce.
Zobacz też: Renault rozważa testy autonomicznych e-samochodów w Polsce
W podobnej cenie dziś można kupić jeszcze tylko jedno auto i to – paradoksalnie – produkowane przez koncern kojarzony z markami premium – Daimlera. Elektrycznego Smarta EQ kupimy w wersji dwuosobowej za 94,5 tys. zł, a w wersji czteroosobowej za 96 tys. zł brutto. Żaden z nich nie zyskał jednak w Polsce popularności, nawet w wersji spalinowej, ze względu na małą funkcjonalność. Trudno więc oczekiwać, aby klienci, mający do wyboru jedynie elektryczne smarty i e-UP’y byli z tego powodu zachwyceni.
Zobacz także: Elektryczne Mini ze wsparciem będzie tańsze od benzynowego
Jeżeli rząd nie zmieni zdania, to jest szansa, że to rynek dogoni polskie przepisy, bo ceny aut elektrycznych cały czas spadają. Być może jeszcze w tym roku zmieści się w widełkach nowe ZOE, a po obniżce o ok. 7 tys. zł na wsparcie załapie się nawet elektryczne Mini, które właśnie pojawiło się na rynku. Jednak tak skonstruowana pomoc z pewnością nie tylko nie przybliży Polski do 1 mln „elektryków” w 2025, ale nawet w 2035 roku. Problem smogu i hałasu w dużych aglomeracjach może więc trapić polskie miasta dużo dłużej niż nawet rumuńskie i bułgarskie.
Zobacz także: Auta elektryczne mają pomóc metropoliom
Można wyobrazić sobie dwa powody dla których Ministerstwo Energii z premedytacją zaproponowało absurdalnie niską cenę wspieranych samochodów. Po pierwsze, aby ograniczyć początkowe oburzenie wyborców, których nie stać na jakiekolwiek auto elektryczne (a mowa tu o większości podatników) i podnieść tę stawkę dopiero w wyniku uwzględnienia licznych uwag do projektu (być może już nawet po wyborach). Po drugie, taki cap cenowy może być po prostu efektem chłodnej kalkulacji przedwyborczej, aby pokazać cenę w miarę wyobrażalną dla wyborców (taki volkswagen e-up z dopłatą będzie przecież kosztować ok. 60 tys. zł) i zdobyć niewielkiego plusa u wielkomiejskiego elektoratu za wspieranie nowoczesnych technologii, a jednocześnie nie stracić za wiele na wizerunku mniej zamożnych podatników, którzy w smog i potrzebę zmiany napędu pojazdów w ogóle „nie wierzą”. Wówczas ograniczenie cenowe pozostałoby na tym poziomie nawet i po wyborach, a o „milionie aut elektrycznych”, czy choćby 100 tysiącach, wszyscy dyskretnie by zapomnieli.