Spis treści
Cena zielonych certyfikatów na warszawskiej Towarowej Giełdzie Energii podskoczyła do 93 zł/MWh. Ostatni raz tyle płacono za nie ponad dwa lata temu. To także niemal dwa drożej od opłaty zastępczej, dzięki której spółki energetyczne mogłyby uniknąć konieczności kupowania certyfikatów na rynku.
Błąd w ustawie pozwala rosnąć cenom certyfikatów
Na początku dekady opłata zastępcza (rosnąca co roku o wartość inflacji) była wyraźnym ograniczeniem dla wzrostu cen certyfikatów. W ostatnich latach ceny świadectw pochodzenia nawet się jednak o nią nie ocierały. Opłata przekraczała bowiem 300 zł, a certyfikaty sprzedawano – w wyniku ich ogromnej nadpodaży – poniżej 100 zł/MWh. Mimo tego w ubiegłym roku posłowie (inspirowani przez państwowy koncern energetyczny Energa – jak sam przyznał jeden z projektodawców) w błyskawicznym tempie uchwalili ustawę, która gwałtownie obniżyła opłatę zastępczą (dziś to nieco ponad 48 zł) i wprowadziła mechanizm, zgodnie z którym będzie ona wynosić 125% średniej giełdowej ceny certyfikatów z poprzedniego roku.
Taki mechanizm, jak tłumaczyła sama Energa, miał zapobiec szybszemu wzrostowi cen zielonych certyfikatów i – co za tym idzie – większemu obciążeniu odbiorców energii elektrycznej. Rynek spodziewał się, że certyfikaty będą każdego roku drożeć o nie więcej niż 25%. Tymczasem tylko od stycznia ich cena wzrosła o ponad 100%, a od najniższego poziomu sprzed roku aż o 300%.
W pisanej na kolanie i uchwalanej w ogromnym pośpiechu na ostatnim posiedzeniu Sejmu przed wakacjami ustawie (ochrzczonej jako Lex Energa), zaszyto jednak błąd logiczny. Uniemożliwia on skorzystanie z opłaty zastępczej nawet, jeżeli certyfikaty na giełdzie są od niej wielokrotnie droższe. Ustawa mówi bowiem, że z opłaty nie można skorzystać jeśli cena certyfikatów z poprzedniego roku jest niższa, niż tegoroczna opłata obliczona jako 125% ubiegłorocznej ceny. Jedynym wyjściem z tej pętli jest przebicie przez certyfikaty średniorocznej ceny 300,03 zł, opłata zastępcza nie może bowiem przekroczyć tej wartości. Na to się jednak jeszcze długo nie zapowiada.
W efekcie przypadkowego pozbawienia spółek energetycznych bezpiecznika w postaci opłaty zastępczej, muszą one kupować certyfikaty na rynku niemal po każdej cenie. Tylko Enea sama generuje w swoich elektrowniach wiatrowych i na biomasę tyle certyfikatów, ile potrzebuje dla swoich klientów. Pozostałe koncerny – PGE, Tauron i Energa – produkują ich o ponad połowę mniej, niż potrzebują. Resztę muszą więc dokupić u bezpośrednio u wytwórców ekologicznej energii (np. w farmach wiatrowych należących do mniejszych producentów) albo na giełdzie. Państwowe koncerny w ostatnich latach robiły jednak bardzo wiele, aby nie realizować wieloletnich umów na skup certyfikatów od mniejszych producentów. Przy niskiej giełdowej cenie certyfikatów po prostu im się to nie opłacało. Zakupy muszą więc teraz realizować na giełdzie, gdzie cena od wielu miesięcy rośnie.
Malejąca nadpodaż podbija wartość certyfikatów
Certyfikaty na giełdzie drożeją, chociaż w obrocie jest ich tyle, że zaspokoiłyby zapotrzebowanie firm energetycznych na rok do przodu. Ogromny nawis świadectw pochodzenia to pokłosie m.in. dużo większej produkcji „zielonego” prądu, niż wymagały tego przepisy określające popyt na certyfikaty. To właśnie ich nadprodukcja sprawiła, ze ceny tak mocno spadły (o ponad 90% w latach 2011-2017).
Nadpodaż certyfikatów powoli się jednak zmniejsza. Z systemu wsparcia już dwa lata temu wykluczono duże elektrownie wodne i współspalające biomasę. Niskie ceny certyfikatów sprawiły, że biomasy w ogóle od dawna nie opłaca się spalać. Przez to produkcja prądu z tego paliwa od stycznia do maja tego roku spadła aż o 70% (1,5 TWh) w stosunku do analogicznego okresu 2015 roku. Panująca w Polsce susza istotnie ograniczyła także produkcję hydroelektrowni, a gorsza wietrzność zmniejszyła generacje farm wiatrowych.
Rośnie natomiast popyt. Kolejny rok z rzędu przyrost zużycia energii elektrycznej w Polsce będzie oscylować w okolicach 2%. A to właśnie od zużycia energii w kraju liczy się obowiązek zakupu certyfikatów. Przyszły rok będzie też kolejnym, w którym obowiązkowy udział „zielonej” energii wzrośnie – do 18,5% z obecnych 17,5%.
Jeszcze w tym roku ogłoszone zostaną ponadto tzw. aukcje OZE, dzięki którym elektrownie o rocznej produkcji nawet 2,5 TWh będą mogły przenieść się z systemu zielonych certyfikatów do bardziej stabilnego – z gwarantowanymi przychodami. To dodatkowo zmniejszy podaż świadectw pochodzenia energii z OZE.
Co dalej?
Górka certyfikatów będzie dzięki temu topnieć, jednak kluczowe dla dalszego rozwoju sytuacji będą kolejne rozporządzenia wyznaczające obowiązek zakupu certyfikatów. Minister Energii powinien do końca sierpnia wydać takie przepisy na lata 2019 (najprawdopodobniej potwierdzając określony już obowiązek 18,5%) i 2020 (na który określona jest domyślnie wartość 19,5%, ale może ona zostać zmniejszona).
Poprawiający się rozkładu sił między koncernami energetycznymi, które w większości muszą kupować certyfikaty, a mniejszymi od nich producentami „zielonej” energii ma potencjał aby jeszcze podbijać giełdowe ceny. Jednak utrzymanie takich nastrojów będzie zależało od tego, czy sprzedający mają silne nerwy, a kupujący i ich właściciel twardą skórę.