Spis treści
Rozmawialiśmy z kilkoma menedżerami z firm energetycznych oraz przedstawicielami dużych przedsiębiorstw-odbiorców energii. Ich relacje układają się w spójny obraz, który niestety trudno nazwać optymistycznym.
Po uchwaleniu ustawy o subsydiowaniu cen energii 28 grudnia, firmy czekały na projekty rozporządzeń. Przypomnijmy, że uchwalona w ciągu jednego dnia ustawa miała zamrozić ceny prądu na poziomie z 30 czerwca 2018 r. Rząd chciał zapobiec podwyżkom spowodowanym drożejącymi uprawnieniami do emisji CO2. Firmy energetyczne miały dostać rekompensaty z budżetu za prąd sprzedawany poniżej kosztów. Ale wszystko poszło nie tak, jak chciał rząd. Jak było do przewidzenia, w sprawę wdała się Komisja Europejska, która zwróciła uwagę, że takie zamrażanie cen i subsydiowanie ich jest sprzeczne z unijnymi zasadami rynku energii. Zaczęły się negocjacje rządu z Brukselą, a resort energii wstrzymał prace nad kluczowymi rozporządzeniami do ustawy. Bez nich ustawa jest praktycznie martwa.
Sytuacja wygląda więc tak: firmy energetyczne wystawiły już pierwsze faktury za styczeń. W większości przypadków ceny są takie, jak zapisane w umowach bądź cennikach z 2018 r. , nie ma na razie mowy o dokładnym powrocie do stawek z 30 czerwca 2018 r. Firmy (m.in. Enea i Energa) tłumaczą na swych stronach internetowych, że na wdrożenie ustawy mają czas do końca marca, a klienci dostaną wyrównanie po pierwszym kwartale. Nawet jeśli jakaś firma rzeczywiście stosuje cenniki z 30 czerwca 2018, to i tak nie oznacza, że klient nie widzi podwyżki, bo od cen z cenników wszyscy negocjowali rabaty.
Zobacz także: Energetyka w napięciu czeka na rozporządzenie do ustawy o cenach
Jednak najgorsze jest coś innego – ustawa wprowadziła taką niepewność, że część firm po prostu przestała zabiegać o nowych klientów. – To chyba normalne. Po co mamy powiększać ewentualne straty – mówi nam menedżer z dużej państwowej firmy. – Kupujemy prąd na giełdzie po cenie x, a mamy go sprzedawać po cenie x minus 50 proc. i zastanawiać się, czy kiedyś w przyszłości wypłacą nam rekompensatę?
Również większość firm prywatnych przestała aktywnie szukać klientów, oczekując na wyjaśnienie sytuacji.
Przynajmniej cztery firmy, z których przedstawicielami rozmawialiśmy – dwie prywatne i dwie państwowe – nadal jednak składają oferty, biorą udział w przetargach i zawierają umowy. Ale unikają dużych odbiorców – hut, kopalń, wielkich fabryk. To łatwo wyjaśnić – taki wielki konsument, który zżera kilkaset gigawatogodzin prądu może przynieść dużo większą stratę dla dostawcy niż np. piekarnia czy warsztat samochodowy.
To tzw. odbiorcy instytucjonalni, głównie przedsiębiorstwa i samorządy zużywają niemal 75 proc. prądu w Polsce Wielki przemysł był największym beneficjentem wolnego rynku energii. Firmy bardzo aktywnie poczynały sobie na rynku, często zmieniały dostawców, zawierały innowacyjne kontrakty. Podobnie postępowały samorządy, łącząc się w duże grupy zakupowe, aby wynegocjować niższe ceny. Teraz mają problem ze znalezieniem kogoś, kto zechce im w ogóle sprzedać prąd. Część przedsiębiorstw zawierała kontrakty raz na kwartał, więc już szuka dostawców na kolejny. – Wysyłamy maile z zaproszeniami do składania ofert i nic się nie dzieje, maile wpadają w czarną dziurę – opowiada menedżer z dużej prywatnej grupy przemysłowej zużywającej 500 GWh rocznie. Ofert nie ma także wielki potentat hutniczy z południa Polski. – Czekamy, może energetyka się odezwie. A jeśli nie, to zobaczymy kto się pierwszy obudzi z ręką w nocniku – podsumowuje sytuację jeden z dyrektorów huty.
Zobacz także: Czym jest i na czym polega sprzedaż rezerwowa energii?
Fabrykom, którym nie uda się zawrzeć nowych kontraktów, nie grozi oczywiście wyłączenie prądu, ale wpadnięcie w ramiona tzw. sprzedawcy rezerwowego. Wówczas cena jest zwykle co najmniej trzy razy wyższa niż rynkowa.
A energetyka kombinuje jak koń pod górę, próbując skonstruować umowy, które jednocześnie byłyby zgodne z pełną luk i niejasności ustawą i dawałyby zarobić. Pomysłów jest dużo – klauzule umożliwiające łatwe wypowiedzenie umowy w każdej chwili (na wypadek gdyby rząd nie wprowadził żadnych rekompensat, ale domagał się sprzedaży prądu po cenie z 2018 r.) albo sprzedaż po normalnej rynkowej cenie, z tym że część sumy byłaby traktowana jako kaucja, która zostałaby zwrócona, jeśli rekompensaty zaczęłyby działać.
Można się spodziewać, że jeśli negocjacje rządu z Brukselą będą się przedłużać, to wszystkie te prawnicze patenty zaczną być stosowane, bo biznes musi się kręcić. – Najdalej w kwietniu wszyscy wrócą na rynek – mówi zgodnie większość menedżerów, z którymi rozmawialiśmy. – Do tego czasu coś powinno się już wyklarować.
Zobacz także: Polski przemysł energochłonny czeka na tańszy prąd
Na razie Bruksela, jak już informował nasz Obserwator Legislacji Energetycznej, oczekuje od polskiego rządu przedstawienia katalogu usług publicznych, które mogą być dotowane. Mogą się tam znaleźć np. ceny dla samorządów i gospodarstw domowych, być może polski rząd będzie też próbował jakoś dorzucić tam małe firmy. Komisja jasno jednak przekazała rządowi, że nie zgodzi się na subsydiowanie całego rynku energii, nawet jeśli miałoby to dotyczyć tylko 2019 r. Rząd musi także przywrócić Urzędowi Regulacji Energetyki kompetencje określania taryfy przesyłowej i dystrybucyjnej.
Kolejne spotkanie przedstawicieli resortu energii z unijnymi urzędnikami odbędzie się prawdopodobnie 20 lutego.
Zobacz także: Import energii elektrycznej do Polski był w 2018 najwyższy w historii