Spis treści
Przedstawiamy tematy, które zainteresowały naszą redakcję w minionym tygodniu w zagranicznych mediach opiniotwórczych.
Biomasowy eksperyment brytyjskiej dekarbonizacji
– Elektrownia Drax może być pomnikiem brytyjskiej transformacji energetycznej. Najpierw porzuciła węgiel kamienny na rzecz biomasy, a wkrótce może zyskać instalację do wychwytu i składowania CO2 (CCS), przez co stanie się elektrownią z ujemnymi emisjami – pisze „The Economist”.
Drax w przeszłości dysponowała blokami węglowymi o mocy blisko 4 GW. Natomiast obecnie ma ok. 2,6 GW w jednostkach opalanych pelletem drzewnym, który do Wielkiej Brytanii jest importowany z USA. Elektrownia pokrywa ok. 4 proc. brytyjskiego zapotrzebowania na energię i do 2027 r. korzysta z rządowego systemu wsparcia.
Pomysłem na dalszą eksploatację obiektu jest właśnie wyposażenie go w instalację do wychwytu CO2, który następnie trafiałby do składowisk w wyczerpanych złożach gazu ziemnego na Morzu Północnym. Byłby to więc w praktyce model BECCS – produkcji bioenergii z wychwytywaniem i magazynowaniem węgla, który pozwala osiągnąć ujemne emisje.
Energia elektryczna wygenerowana z biomasy jest traktowana jako odnawialna, gdyż przyjmuje się, że CO2 powstałe przy jej spalaniu jest równoważone przez CO2, które roślina pobrała wcześniej w procesie fotosyntezy. Warunek to zrównoważone pozyskiwanie biomasy.
Ta kwestia w przypadku Drax od wielu lat budzi kontrowersje. Organizacje ekologiczne wielokrotnie podnosiły, że olbrzymie ilości biomasy do zasilania elektrowni nie są pozyskiwane przyjazny dla środowiska sposób, co prowadzi do wylesiania. Do tego dochodzi daleki transport pelletu z USA do Wielkiej Brytanii przez Atlantyk.
„The Economist” zwraca uwagę, że Drax korzysta z rządowych dotacji od 2012 r., gdy rozpoczęto konwersję elektrowni z węglowej na biomasową. Od tego czasu energetyka wiatrowa i słoneczna mocno się rozwinęły, ale problemem wciąż pozostaje magazynowanie energii, które pozwoliłoby na bilansowanie zależnych od pogody źródeł OZE.
Dlatego Londyn przyznaje, że do stabilizowania systemu elektroenergetycznego będzie potrzebna budowa nowych bloków energetycznych na gaz. To sprawia, że stabilne moce w biomasowej Elektrowni Drax najpewniej doczekają się dalszego wsparcia.
Zobacz również: Ministerialny spór o jądra (energetyczne)
Europejskie firmy wierzą w amerykański sen
– Z jednej strony proste i szybkie zachęty do inwestowania w produkcję zielonych technologii, które oferuje wprowadzona przez prezydenta Joe Bidena ustawa Inflation Reduction (IRA), a z drugiej strony brak przekonywującej odpowiedzi ze strony UE. To wystarczy, aby wiele europejskich firm uwierzyło w amerykański sen – komentuje Lionel Laurent, publicysta Bloomberga.
Ostatni przykład to Meyer Burger Technology, szwajcarski producent paneli fotowoltaicznych, który postanowił zamknąć fabrykę w Niemczech, gdyż nie był już w stanie konkurować z tańszym importem z Chin. Jednocześnie nie mógł liczyć na wsparcie publiczne, które pozwoliłoby utrzymać produkcję w Europie.
Natomiast w USA spółka może uzyskać do 1,4 mld dolarów ulg podatkowych, a według analityków dzięki przeprowadzce za drugą stronę Atlantyku ma w optymistycznym scenariuszu szanse do 2026 r. zwiększyć swoją sprzedaż siedmiokrotnie.
Laurent ocenia, że europejskie rządy zrobiły już wystarczająco dużo, aby zapobiec masowej ucieczce firm ze swoich rodzimych rynków. Jednak takie podejście zawsze będzie faworyzować największe kraje o najzasobniejszych budżetach.
Z kolei unijny Akt o przemyśle neutralnym emisyjnie (Net Zero Industry Act), jest strategią opartą na kiju, a nie marchewce. Akt przygotowany przez Komisję Europejską zakłada, że UE ma samodzielnie zaspokajać 40 proc. swojego zapotrzebowania na takie produkty jak panele PV, turbiny wiatrowe, baterie i pompy ciepła.
Zdaniem publicysty Bloomberga kraje UE powinny dojść do porozumienia dotyczącego paneuropejskiego mechanizmu wsparcia dla inwestycji w zielone technologii, który dawałby szans rozwoju w tych sektorach biedniejszym krajom. Pierwotnie taką rolę miał pełnić Europejski Fundusz Suwerenność. Ta inicjatywa nie doszła do skutku z uwagi na niechęć części państw do zwiększania poziomu zadłużenia.
Jednocześnie nie jest też tak, że warto ratować każdą fabrykę bez względu na koszty. Tak może być w przypadku rozwiniętych już technologii fotowoltaicznych, w których chińskie firmy zdominowały globalne łańcuchy dostaw i osiągnęły dużą przewagę kosztową nad resztą świata. Rozsądniejszym rozwiązaniem może być przekierowanie środków na rozwój nowych technologii, w których taką konkurencję udałoby się nawiązać w przyszłości.
Zobacz też: Rząd chce zielonych gigainwestycji, ale polskie firmy oczekują wsparcia
Niemcy testują kontrakty różnicowe dla przemysłu
Tymczasem Niemcy wprowadzają kolejny mechanizm wsparcia dla energochłonnego przemysłu. Przewiduje on 23 mld euro pomocy dla inwestycji związanych z dekarbonizacją fabryk. Bloomberg podkreśla, że program ma dosyć nietypową formułę, gdyż przypomina kontrakty różnicowe, które najczęściej spotyka się w aukcjach OZE, wspierających rozwój energetyki odnawialnej.
Niemiecki rząd uważa, że takie rozwiązanie sprawdzi się również w uzupełnieniu luki finansowej, związanej z pokryciem kosztów inwestycji w czyste technologie w przemyśle. Firmy wnioskujące o wsparcie z programu deklarują jak najwyższą redukcję emisji CO2 za jak najniższą wartość dofinansowania. Mechanizm jest powiązany unijnym systemem handlu uprawnieniami do emisji (EU ETS).
Jeśli przykładowo firma zadeklaruje, że koszt dekarbonizacji stali wyniesie 120 euro za tonę, to rząd zapłaci firmie tę kwotę pomniejszoną o cenę uprawnień EU ETS, która aktualnie wynosi ok. 60 euro. Natomiast jeśli w przyszłości ceny uprawnień wzrosłyby do 140 euro za tonę CO2, to firma będzie musiała zapłacić 20 euro nadwyżki. Po wygraniu aukcji wsparcie w ramach kontraktu będzie udzielane przez 15 lat.
Bloomberg zwraca uwagę, że choć mechanizm kontraktów różnicowych jest znany, to jednak istnieją wątpliwości na ile skuteczny okaże się przy wsparciu technologii związanych z dekarbonizacją przemysłu, np. wychwytywania CO2 w cementowniach lub wykorzystania wodoru do produkcji stali pierwotnej.
Do tego pierwsza z planowanych aukcji jest neutralna technologicznie, co stanowi odmienną praktykę w stosunku do aukcji OZE. Tam konstruuje się osobne koszyki cenowe dla fotowoltaiki, czy lądowej i morskiej energetyki wiatrowej – tak, aby nie faworyzować danych technologii.
Pojawiają się też obawy, czy aukcje nie wesprą technologii, które w nadchodzących latach mogą okazać się mało efektywne. Jenny Winkler, która wcześniej kierowała jednostką ds. OZE w Instytucie Fraunhofera, ocenia jednak, że technologie związane z dekarbonizacją przemysłu energochłonnego są testowane od dawna i jest mało prawdopodobne, aby w nadchodzących latach pojawiły się nowe, bardzo przełomowe rozwiązania.
Oceniła również, że pierwsza aukcja może pomóc rządowi oszacować poziom kosztów poszczególnych technologii, co pozwoli ustalić poziom cen maksymalnych dla kolejnych aukcji.
Zobacz także: Polski przemysł lepiej zniósł kryzys energetyczny niż niemiecki
Lotnictwo zaczyna ponosić klimatyczne koszty
Międzynarodowe Zrzeszenie Przewoźników Powietrznych (IATA) szacuje, że osiągnięcie neutralności klimatycznej przez lotnictwo będzie wymagało do 2050 r. nakładów w wysokości ok. 5 bln dolarów. Jak podkreśla Bloomberg, będzie musiało to odbić się na cenach biletów i pierwsze przykłady są już widoczne.
Agencja wskazuje, że w 2024 r. linie lotnicze w Unii Europejskiej stracą 1/4 bezpłatnych uprawnień do emisji CO2, co będzie pierwszą z serii cięć, które – jak oceniają obserwatorzy – już wpływają na podwyżki cen.
Zgodnie z unijną inicjatywą ReFuelEU od 2025 r. w zbiornikach samolotów będzie musiało pojawić się zrównoważone paliwo lotnicze (SAF), czyli m.in. biopaliwo, paliwa alternatywne wytwarzane z odpadów czy wodór. Przyjęte zasady przewidują rosnący udział SAF w zużyciu paliw lotniczych – od 2 proc. w 2025 r. do 70 proc. w 2050 r. Również Wielka Brytania planuje od przyszłego roku wprowadzić obowiązek stosowania SAF.
Zrównoważone paliwo może obniżyć emisje lotnictwa nawet o 80 proc. Dotyczy to zwłaszcza długodystansowych lotów, które są źródłem większości zanieczyszczeń związanych z transportem lotniczym. Jednak SAF brakuje na rynku i mogą one być ponad dwukrotnie droższe od zwykłego paliwa. To sprawia, że linie lotnicze będą próbowały przerzucać koszty jego pozyskania na pasażerów.
Władze azjatyckiego Singapuru już ogłosiły wprowadzenie podatku od biletów lotniczych w celu finansowania zakupów SAF. Natomiast sąsiednia Malezja upoważniła przewoźników do pobierania od pasażerów opłaty za emisję CO2.
Bloomberg wskazuje, że na ceny biletów mogą wpływać nie tylko koszty związane z zrównoważonym paliwem, ale również zakupy efektywniejszej, mniej emisyjnej floty. Niedawno australijskie linie Qantas rozpoczęły odbiory pierwszych z kilkudziesięciu nowych samolotów, mających emitować o 25 proc. mniej CO2 niż stare maszyny. Jednocześnie poinformowały też o podwyżce cen biletów na większości tras krajowych.
Zobacz też: Polska ma rekordowe dochody ze sprzedaży CO2. Na co je wydaje?