Spis treści
Przedstawiamy tematy, które zainteresowały naszą redakcję w minionym tygodniu w zagranicznych mediach opiniotwórczych.
Chiny nie załatają Rosjanom gazowej dziury po Europie
– Rosyjski sektor gazowy nigdy nie podniesie się po wojnie na Ukrainę, przez którą stracił większość klientów w Europie. Nadzieje na to, że zastąpią ich Chiny, wydają sie coraz bardziej wątpliwe. Podobnie jest ze zwiększeniem eksportu LNG – ocenia „The Economist”.
W ostatnich dniach Gazprom opublikował wyniki finansowe za 2023 r. Po raz pierwszy od 24 lat rosyjski koncern zanotował stratę netto – i to nie małą, bo wynoszącą równowartość ok. 7 mld dolarów. Rok wcześniej był to zysk na poziomie 15 mld dolarów.
Brytyjski tygodnik przypomina, że początkowo Moskwa mogła być z siebie zadowolona, gdy po zaatakowaniu Ukrainy odcięła większość dostaw gazu do Unii Europejskiej. Ceny surowca biły wówczas rekordy, co pozwalało dobrze zarabiać mimo mniejszego wolumenu eksportu. Jednak po dwóch latach od tamtych wydarzeń rosyjski gaz zastąpiło LNG z USA oraz innych kierunków. Do tego ostatnie dwie zimy były łagodne, dzięki czemu magazyny gazu były pełniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
W efekcie ceny błękitnego paliwa wróciły do tych notowanych przed wojną, a Rosjanie coraz bardziej mogą obawiać się o przyszłość swojego przemysłu gazowego. To również duży problem dla Kremla, który potrzebuje pieniędzy do finansowania machiny wojennej.
Alternatywami dla Europy moga być Chiny, z którymi Rosja utrzymuje przyjazne stosunki, a także zwiększenie eksportu LNG, które na światowych rynkach wciąż jest poszukiwanym towarem. Obie opcje – jak wyjaśnia „The Economist” – są jednak bardzo wątpliwe.
Przyczyną jest przede wszystkim brak odpowiedniej infrastruktury. Rosja nie posiada tak rozwiniętej sieci rurociągów przesyłowych z Chinami jak z Europą. Aktualnie opiera się ona gazociągu Siła Syberii-1, a do znaczącego zwiększenia eksportu do Państwa Środka potrzebna jest bardzo kosztowna budowa Siły Syberii-2.
Jednak samym Chińczykom nie spieszy się do zacieśniania gazowych więzów z Rosją, gdyż tamtejsze władze nie chcą za bardzo uzależniać się od jednego kierunku dostaw. Ponadto czas działa na ich korzyść, gdyż w latach 2025-2026 znacząco eksport LNG zwiększą Amerykanie dzięki obecnie trwającym inwestycjom. To natomiast będzie powodowało presję na ceny i wymuszało dalsze ustępstwa Rosji wobec Chin. Do tego Pekin mocno stawia na rozwój OZE, co może ograniczyć przyszły popyt na gaz.
Moskwa chce również rozwijać eksport LNG, ale tu problemem są zachodnie sankcje, które ograniczają dostęp do technologii. Ponadto spowodowały one wycofanie się zagranicznych inwestorów z inwestycji w tym sektorze. Rosjanie muszą więc radzić sobie własnymi siłami. Z kolei w przyszłości będą musieli zmierzyć się z rosnącą konkurencją na globalnym rynku, przez co najpewniej klientów na LNG będą szukać wśród biedniejszych państw, oferując surowiec po niskich cenach.
Zobacz też: To ostatni rok z tanim rosyjskim LPG. Czy kierowcy powinni się bać?
Muszkieterowie powalczą z dwutlenkiem węgla
– Holendrzy ruszają z inwestycją Porthos w Rotterdamie, czyli projektem CCS, którego sukces może pomóc rozwiać obawy dotyczące technologii wychwytywania i składowania CO2 – opisuje „Financial Times”.
Przedsięwzięcie przewiduje budowę 50-kilometrowego rurociągu, który będzie odbierał CO2 z rafinerii i zakładów chemicznych ulokowanych wokół największego portu morskiego w Europie, a następnie transportował do miejsca składowania w nieczynnym złożu gazu na Morzu Północnym. W ciągu 16 lat ma tam trafić 37 mln ton CO2.
Koszt inwestycji to ok. 1,3 mld euro. Inwestorami są państwowe podmioty – Port Rotterdam oraz spółki gazowe Gasunie i EBN. Przedsięwzięcie było planowane od 2017 r. i wtedy wstępnie wyceniano je na 500 mln euro.
Przygotowania do budowy mocno opóźniły skargi dotyczące wpływu inwestycji na środowisko, a planowane koszty mocno wzrosły z powodu inflacji wywołanej skutkami agresji Rosji na Ukrainę oraz wysokich stóp procentowych. Mimo tego inwestorzy zakładają, że projekt będzie rentowny.
Jeśli Porthos okaże się sukcesem, to w Rotterdamie planowana jest budowa drugiego rurociągu o nazwie Aramis, w który chcą zaangażować się koncerny Shell i Total. Jednak w tym przypadku prowadziłby on do podmorskiego składowiska mogącego pomieścić już dziesięciokrotnie więcej CO2 niż pierwszy z CCS-owych muszkieterów.
„Financial Times” podkreśla, że do podobnych inwestycji mocno szykują się też m.in. firmy w Wielkiej Brytanii. Jesienią ubiegłego roku przyznano tam 21 licencji na wykorzystanie wyczerpanych złóż na Morzu Północnym, do których mogłoby trafiać ok. 10 proc. brytyjskich emisji CO2 rocznie.
Międzynarodowa Agencja Energetyczna ocenia, że technologie CCS odegrają ważną rolę w trudnych do dekarbonizacjach sektorach przemysłu, takich jak produkcja cementu, nawozów i stali. Jednocześnie MAE przewiduje, że nawet w najlepszym scenariuszu do 2030 r. pojemność składowania CO2 będzie wynosić jedynie 420 mln ton rocznie, czyli nieco ponad 1 proc. ubiegłorocznych emisji związanych z sektorem energii.
Zobacz także: Jak uwolnić polskie ciepłownictwo od węgla, gazu i CO2?
Unia musi robić więcej, jeśli chce mieć zielone technologie
– Akt o przemyśle neutralnym emisyjnie (Net Zero Industry Act, NZIA) będzie miał niewielki wpływ na zwiększenie w Unii Europejskiej produkcji technologii potrzebnych do transformacji energetycznej. Po czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego potrzebna jest nowa inicjatywa – pisze Euractiv.
Brukselski portal przypomina, że europarlament przyjął NZIA pod koniec kwietnia. Akt przygotowany przez Komisję Europejską zakłada, że UE ma do 2030 r. samodzielnie zaspokajać 40 proc. swojego zapotrzebowania na takie produkty jak panele PV, turbiny wiatrowe, baterie i pompy ciepła.
Początkowo zapowiadano, że NZIA ma być odpowiedzią na amerykańską ustawę Inflation Reduction Act, która oferuje hojne subsydia dla przedsiębiorstw chcących inwestować w USA w produkcję zielonych technologii. Jednak unijne rozwiązanie skupia się na regulacjach, a nie obfitym wsparciu finansowym, które do Stanów Zjednoczonych zaczęło ściągać również unijne firmy.
Krytycznie przygotowane przepisy oceniają eksperci, których cytuje Euractiv. Simone Tagliapietra, ekspertka think tanku Bruegel, porównała je do „papierowego tygrysa”. Do takich należą chociażby regulacje mające skrócić czas wydawania pozwoleń administracyjnych na budowę fabryk do 12-18 miesięcy, w zależności od wielkości zakładu.
Nils Redeker, zastępca dyrektora berlińskiego Centrum Jacques’a Delorsa, choć przyznaje, że procedury administracyjne bywają uciążliwe, to jednocześnie podkreśla, że to nie one decydują o tym, czy nowe fabryki będą budowane UE czy gdziekolwiek indziej.
Dlatego bardziej istotnym są te punkty NZIA, które przewidują stosowanie kryteriów zrównoważonego rozwoju w przetargach dotyczących budowy farm wiatrowych czy fotowoltaicznych. Te kryteria mogą być natomiast problematyczne dla produktów z takich państw jak Chiny. Jednak i tu przepisy NZIA dają możliwość państwom członkowskim, aby tych kryteriów nie stosować, jeśli doprowadzą one do „nieproporcjonalnych” kosztów dodatkowych, wynoszących więcej niż 15-20 proc.
Tymczasem choćby chińskie panele fotowoltaiczne – według oficjalnych unijnych danych – są o ok. 35 proc. tańsze od tych produkowanych w UE. Do tego producenci z Chin coraz mocniej zalewają globalne rynki zmagając się z nadmiarem mocy produkcyjnych swojego przemysłu fotowoltaicznego, co może skutkować dalszą presją na ceny.
Simone Tagliapietra ocenia, że jedynym kryterium, które mogłoby realnie coś zmienić pod kątem konkurencyjności unijnych firm, jest wstępna kwalifikacja dostawców pod względem cyberbezpieczeństwa, co jest wrażliwą kwestią w przypadku Chin. Jednak z tym unijne władze będą musiały zająć się już w nowej kadencji Parlamentu Europejskiego.
Zobacz również: Rząd chce zielonych gigainwestycji, ale polskie firmy oczekują wsparcia
Japończycy nie chcą odchodzić od węgla w energetyce
– Japonia jest coraz bardziej osamotnia wśród innych krajów tworzących G7, które jednoznacznie deklarują chęć wyeliminowania węgla z energetyki. Nie dość, że Tokio ma problemy z odchodzeniem od węgla, to wciąż otwiera nowe elektrownie – komentuje David Fickling, publicysta Bloomberga.
Pod koniec kwietnia ministrowie odpowiedzialni za energetykę i klimat w krajach G7 (USA, Kanada, Wielka Brytania, Niemcy Francja, Włochy i Japonia) zgodzili się co do potrzeby pożegnania węgla w energetyce do 2035 r. Sprzyja temu ekspansja taniejących technologii OZE czy dostęp do mniej emisyjnego gazu.
W deklaracji poczyniono jednak pewne odstępstwa względem dwóch krajów, które od węgla są najbardziej uzależnione, czyli Japonii i Niemiec. Te ostatnie bardzo chciałyby jak najszybciej pożegnać węgiel, ale wojna i kryzys energetyczny w Europie sprawił, że Berlin musi temperować swoje optymistyczne założenia, które mówiły o pożegnaniu węgla nawet w 2030 r.
Natomiast Tokio unika jasnych deklaracji i – jak podkreśla David Fickling – mętnymi wywodami stara się zatuszować brak realnej strategii odejścia od węgla. Przypomina tym dziecko, które tłumaczy nauczycielowi, że pies zjadł jego pracę domową.
Japończycy prowadzą też wątpliwe z punktu widzenia skutecznej dekarbonizacji prace nad zgazowaniem węgla, czy współspalaniem w blokach węglowych amoniaku i wodoru. Do tego wciąż inwestują w nowe moce węglowe. JERA – największy japoński producent energii elektrycznej – w ubiegłym roku uruchomił dwa bloki o łącznej mocy 1300 MW.
Tokio zakłada, że w 2030 r. węgiel będzie miał ok. 20-procentowy udział w miksie energetycznym kraju. Biorąc pod uwagę skalę tamtejszej gospodarki, emisje z CO2 z japońskich elektrowni będą zbliżone do łącznych emisji Argentyny, Filipin czy krajów Afryki Zachodniej.
Publicysta Bloomberga zaznacza jednak, że ta prognoza może i tak być bardzo optymistyczna, gdyż jest uzależniona od powodzenia dosyć karkołomnych planów inwestycji w OZE oraz ponownego uruchomienia elektrowni jądrowej Onagawa, którą zamknięto po trzęsieniu ziemi i tsunami w 2011 r.
Uzależnienie Japonii od importowanej ropy, gazu i węgla stanowi palący problem narodowy od ponad stu lat, ale – jak konkluduje David Fickling – jej rządy nie robią za wiele, aby to zmienić. W efekcie w ciągu najbliższej dekady Kraj Kwitnącej Wiśni może zostać jednym z niewielu bogatych państw, które wciąż będą spalać w elektrowniach najbrudniejsze paliwo.
Zobacz też: Energetyka z kopalniami – czyli betonowe koło na ratunek tonącemu