Duże farmy wiatrowe (o mocy pow. 10 MW) w 2020 roku przyniosły łącznie 1,6 mld zł zysków brutto (przed opodatkowaniem) i były drugim najlepiej zarabiającym podsektorem elektroenergetyki – wynika z najnowszych danych Agencji Rynku Energii, przenalizowanych przez portal WysokieNapiecie.pl. Wyższe łączne zyski wypracowali tylko dystrybutorzy energii.
Ogromne marże
Spółki wiatrowe, pomimo pogorszenia wyniku o 247 mln zł rok do roku, były bezsprzecznie najbardziej rentownym podsektorem elektroenergetyki i zapewne jednym z najbardziej rentownych obszarów polskiego przemysłu. Tak wysoki zysk brutto wypracowały przy niespełna 4 mld zł przychodów.
Wynik operacyjny (po odliczeniu przychodów i kosztów finansowych) był jeszcze wyższy i wyniósł blisko 2,2 mld zł. To oznacza, że uśredniona dla całego podsektora wiatrowego marża zysku operacyjnego przekroczyła w ubiegłym roku 55%. Dla porównania nawet w najlepszych polskich bankach oscyluje ona w granicach 20-30%, natomiast w spółkach energetycznych notowanych na GPW w ostatnim czasie rzadko przekracza 10%.
Straty potrafiły być jeszcze wyższe
Nie oznacza to oczywiście, że w tej branży zawsze było tak zielono. Dekadę temu, gdy sektor energetyki wiatrowej dopiero rozwijał skrzydła, technologia był jeszcze stosunkowo droga, a koszt kapitału znacznie wyższy, jej łączny zysk brutto niewiele przekraczał 16 mln zł. Jeszcze w 2014 roku było to „tylko” 346 mln zł.
Natomiast już w 2016 roku blisko
70% wszystkich farm wiatrowych w Polsce znalazło się pod kreską. B
anki (głównie kontrolowane przez polski Skarb Państwa) musiały pogodzić się ze stratami na udzielonych im kredytach. Wówczas część spółek wiatrowych zbankrutowała (zobacz:
Bankrutuje farma wiatrowa. Jej majątek przejmie Polenergia), a kilka innych zostało przejętych przez zamożnych i cierpliwych inwestorów, takich jak Green Investment Group z australijskiej grupy Macquarie. Cały podsektor przyniósł w 2016 roku niemal 3 mld zł strat. Rok później sytuacja była tylko nieco lepsza − strata przekroczyła 0,6 mld zł. Dopiero przez ostatnie trzy lata farmy wiatrowe notują zyski brutto w granicach 1,6-,1,8 mld zł rocznie.
Stale koszty, zmienne przychody
Zarówno za rekordowe zyski, jaki i za rekordowe straty, odpowiada suma dwóch czynników – hurtowych cen energii elektrycznej i cen zielonych certyfikatów. To dwa kluczowe i zmienne źródła przychodów. Z kolei po drugiej stronie rachunku są przede wszystkim koszty stałe – raty kredytu i koszty serwisowania.
Z jednej strony to stawia inwestorów w niewygodnej pozycji, gdy ceny certyfikatów lub energii spadają, bo niewiele są w stanie zrobić z kosztami, z drugiej jednak – gdy przychody rosną, ich zyski mnożą się bez większego wysiłku. Tak dzieje się teraz. Co prawda ceny zielonych certyfikatów (nieco poniżej 150 zł/MWh) są dziś niemal o połowę mniejsze niż dekadę temu (wówczas kosztowały ponad 280 zł/MWh), to jednak hurtowe ceny prądu nigdy jeszcze nie były tak wysoko jak w ciągu ostatnich trzech lat (przez lata oscylowały w przedziale 150-200 zł/MWh, podczas gdy obecnie wynoszą już 278 zł/MWh).
Przeciętna farma wiatrowa nie potrzebowałaby już wsparcia
Tymczasem, średnie koszty funkcjonowania istniejących farm wiatrowych w Polsce znajdują się nieco poniżej 200 zł/MWh. W przypadku tych farm, które nie są już obciążone kredytami inwestycyjnymi (wiele z nich spłaciła je w ciągu kilku lat funkcjonowania), koszty są na poziomie 100 zł/MWh, z kolei tam, gdzie kredyty jeszcze są spłacane, łączne koszty zwykle mieszczą się w przedziale 250-300 zł/MWh. Z kolei średnie zrealizowane w 2020 roku przychody wyniosły ok. 333 zł/MWh (z czego 196 ze sprzedaży energii i 137 ze sprzedaży zielonych certyfikatów).
Czytaj także: Coraz większe farmy wiatrowe w Polsce
Średnio rzecz biorąc energetyka wiatrowa, choć dziś – ze względu na obowiązujące od kilku lat zakazy realizacji nowych projektów na lądzie – składa się już w dużej mierze z turbin starszego typu, mogłaby już funkcjonować zupełnie bez wsparcia. Jej koszty są na poziomie zrealizowanych w 2020 roku przychodów ze sprzedaży prądu i znacznie poniżej aktualnych cen hurtowych energii. Część farm wciąż jednak spłaca koszty inwestycji, więc spadek któregokolwiek ze źródeł przychodów, ponownie wygenerowałby straty w ich księgach.
Jednakowe dopłaty dla wszystkich
To kolejny dowód na to jak złym pomysłem były, wydawane od 2004 roku, zielone certyfikaty. Przypomnijmy, że wsparcie to przyznawane było (i jeszcze jest dla tych instalacji, które powstały do połowy 2016 roku) wszystkim źródłom odnawialnym, bez względu na rok ich uruchomienia (wsparcie przez 15 lat płynęło także do elektrowni wodnych zbudowanych przed II wojną światową), realne koszty inwestycji (nowe instalacje z roku na rok taniały, ale miały otrzymywać taką samą pomoc jak starsze i droższe) wykorzystywaną technologię (tyle samo certyfikatów za produkcję energii otrzymywały kosztowne biogazownie co tanie współspalanie biomasy z węglem) i wielkość instalacji (pojedyncza turbina wiatrowa mogła liczyć na takie samo wsparcie co duża farma, której koszty jednostkowe były znacznie mniejsze). To doprowadziło do nadpodaży certyfikatów na rynku, bo bardzo szybko rozwinęła się najtańsza technologia – współspalania biomasy, na czym nie ucierpiały elektrownie węglowe, bo nie miały właściwie żadnych kosztów stałych, ale na skraj bankructwa doprowadziło to np. część biogazowni rolniczych, obciążonych wysokimi kosztami zmiennymi i kapitałowymi.
Czytaj także: Startują wielkie bałtyckie regaty wiatrowe. Wyścig potrwa do końca marca
W dodatku popyt na certyfikaty zależy w znacznej mierze od polityków (rozporządzenie reguluje poziom obowiązku zakupu i umorzenia certyfikatów odpowiadających określonej ilości sprzedawanej do odbiorców energii – w tym roku to 19,5%), a ci potrafili bronić się przed ingerencją w system argumentując, że działa on całkowicie rynkowo.
Te same błędy ma system handlu CO2
Te same grzechy pierworodne dobrze widać w systemie handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla, które są lustrzanym odbiciem zielnych certyfikatów. Zamiast bonusa, są obciążeniem, a politycy zamiast popytu, regulują ich podaż. Tam też, gdy w efekcie poprzedniego kryzysu gospodarczego popyt spadł, nie było woli politycznej, aby ograniczyć nadwyżkę (nie zgadzała się na to m.in. Polska), w efekcie czego ceny CO2 spadły w okolice 5 euro za tonę. Z kolei teraz, gdy w nowym okresie rozliczeniowym uprawnień jest już mniej, a popyt na rośnie, ceny poszybowały do 43 euro/tCO2 i tym razem Polska chciałaby interwencji Brukseli, a tam słychać najwyżej ciche szmery. To rodzi dużą niepewność wśród inwestorów i utrudnia zaplanowanie już nie tylko inwestycji węglowych, ale i gazowych. Część państw poradziła sobie z tym wprowadzając stałą cenę CO2 w postaci podatku wyrównującego koszty zakupu uprawnień do określonego limitu. W oczywisty sposób takie podejście nie wchodziło jednak nigdy w grę w Polsce.
Aukcje OZE są znacznie efektywniejsze
Lepiej poszło nam jednak z naprawą systemu wsparcia dla odnawialnych źródeł energii. Od grudnia 2016 roku subsydia wypłacane są w oparciu o ceny wylicytowane na aukcjach, w których wygrywają inwestorzy, którzy oczekiwali najniższego wsparcia. W dodatku pomoc wypłacana jest w postaci kontraktu różnicowego – jeżeli ceny energii na rynku są poniżej kosztów produkcji „zielonej” elektrowni, to odbiorcy energii dopłacają jej właścicielowi. Jednak, gdy sytuacja jest odwrotna, bo ceny hurtowe prądu poszybowały, jak obecnie, to operator „zielonej” elektrowni będzie musiał dopłacić odbiorcom energii. Technologie konkurują w dodatku w ramach koszyków technologicznych i mocowych, dzięki czemu politycy mają wpływ na to jakie technologie się rozwijają i mogą np. preferować te bardziej potrzebne, ale droższe, jak biogazownie, lub niesterowalne, za to tańsze (farmy słoneczne i wiatrowe). W dodatku inwestorzy musza wyspowiadać się ze swoich kosztów i pozyskanych dotacji inwestycyjnych, aby w ramach aukcji nie mogli wylicytować pomocy, która przynosiłaby im zbyt wysokie przychody.
Zielone certyfikaty jeszcze przez dekadę
Tymczasem do elektrowni, które weszły już do systemu zielonych certyfikatów, ale jeszcze z niego nie wyszły (np. w ramach systemu aukcji OZE dla istniejących źródeł lub z powodu upływu 15-letniego okresu wsparcia) będziemy dopłacać przez kolejnych 10 lat. Z roku na rok wsparcie w tej postaci będzie przyznawane już jednak do coraz mniejszej ilości produkowanej energii, bo kolejne ekoelektrownie zaczynają już wychodzić z tego (i jakiegokolwiek innego) systemu wsparcia.
Czytaj także: Pierwsze w Polsce farmy wiatrowe bez wsparcia
W ubiegłym roku średnie obciążenie 1 MWh energii elektrycznej płynącej do odbiorców z tytułu wsparcia farm wiatrowych wyniosło ok. 12 zł. Dla przeciętnego gospodarstwa domowego oznaczało to koszt na poziomie ok. 2 zł miesięcznie.