Chwalona przez premiera (jako tania dla odbiorców) i krytykowana przez ekologów (jako odbierająca im wsparcie) ustawa o OZE ma w rzeczywistości wiele odcieni zieleni. Podsumowujemy jej najważniejsze wady i zalety.
NA PLUS
Stabilne wsparcie
Kluczową zmianą, jaką przynieść ma nowy system wsparcia energii odnawialnej jest większa stabilność. Inwestorzy, którzy będą oczekiwali najniższej pomocy z kieszeni odbiorców, będą mieli szanse na wygranie aukcji. To zagwarantuje im zakup energii po oczekiwanej przez nich cenie przez okres 15. lat.
Obecnie wiedzą tylko, że przez kilka kolejnych lat będzie popyt na „zieloną” energię, ale nie mają gwarancji ceny, po jakiej sprzedadzą na rynku zielone certyfikaty, czyli główne źródło wsparcia.
Taniej
Zgodnie z zapowiedziami premiera nowy system wsparcia energetyki odnawialnej będzie tańszy. Co nie znaczy, że najtańszy z możliwych, ale o tym później. Według szacunków Ministerstwa Gospodarki w 2020 roku wydamy na wsparcie „zielonych” elektrowni 3,5 mld zł, zamiast ok. 12 mld zł w obecnym systemie, czy 11 mld zł w proponowanym do niedawna systemie z tzw. współczynnikami korygującymi liczbę przyznawanych zielonych certyfikatów (czyli wysokość wsparcia) w zależności od technologii i wielkości elektrowni.
Zamiast jednakowego i stosunkowo wysokiego poziomu pomocy, jaki otrzymują obecnie wszystkie odnawialne źródła energii, w nowym systemie wsparcie dostaną ci, którzy sami zaproponują, że „zielony” prąd będą wytwarzali po stawce niższej od konkurentów. Dotychczasowy „rynkowy” system wsparcia pozwalał wypracowywać najtańszym technologiom bardzo wysoką marżę, bo cena certyfikatów była na tyle wysoka, aby umożliwiać budowę także znacznie droższych instalacji.
Wsparcie straci też kilkanaście największych hydroelektrowni, które odpowiadają za produkcję dwóch trzecich polskiej energii pozyskiwanej z rzek, jednak dawno się już spłaciły i nie wymagają dotowania. Połowę dotychczasowego wsparcia otrzymają ponadto elektrownie współspalające biomasę z węglem. To najtańsza i najbardziej kontrowersyjna technologia OZE. Wielu ekologów uważa, że w ogóle nie powinna otrzymywać wsparcia, chociaż do tej pory zapewniała nam połowę „zielonej” produkcji energii.
Łatwiej małym
Chociaż ułatwienia administracyjne dla małych i mikroinstalacji OZE weszły w życie już w zeszłym roku, to zostały skopiowane właśnie z ustawy o OZE. Dzięki tym przepisom małe firmy, które chcą zainwestować np. w instalację do ogrzewania i produkcji prądu z biomasy nie będą już musiały uzyskiwać koncesji, wystarczy im wpis do rejestru. Natomiast przeciętnemu Kowalskiemu, który chce zamontować na swoim dachu panel słoneczny podłączony do sieci, wystarczy już tylko zgłoszenie do lokalnej spółki energetycznej. To ułatwi rozwijanie tzw. energetyki prosumenckiej, w której konsumenci prądu są jednocześnie jego producentami.
Większe ryzyko
Podstawową wadą rządowego projektu ustawy o odnawialnych źródłach energii jest wzrost ryzyka inwestycyjnego. Podczas gdy do tej pory każdy kto zainwestował w ekoelektrownię mógł być pewny, że za produkowaną w niej energię otrzyma wsparcie zielonymi certyfikatami, to w nowym systemie dowie się, czy wywalczył wsparcie dopiero pod koniec procesu inwestycyjnego. Czyli wtedy, gdy po kilku latach poszukiwania terenu, podpisywania umów wstępnych, opracowania planów, otrzymania pozwoleń itd. będzie już gotowy do budowy. Dopiero na tym etapie inwestor będzie mógł bowiem dopiero przystąpić do aukcji, w której może nie załapać się na wsparcie.
W rezultacie za rozwijanie energetyki odnawialnej na nowych zasadach prawdopodobnie zabierze się tylko grupa największych inwestorów, którą stać na ponoszenie takiego ryzyka. A skoro już o ryzyku mowa, to nie sposób nie oczekiwać, że tak skonstruowane aukcje podniosą oczekiwana przez inwestorów stopę zwrotu z inwestycji, a w rezultacie koszty systemu wcale nie będą najniższe z możliwych, jak zapowiadał to rząd.
(Nie)zrównoważona energetyka
Gdy rząd tłumaczy, że ustawa zapewni „zrównoważony rozwój”, a zdanie później dodaje, że „będzie to najtańszym z możliwych sposobów” każdemu przeciętnemu słuchaczowi powinna zapalić się lampka ostrzegawcza. Bo skoro za dywersyfikację dostaw gazu musimy płacić drogo, to zrównoważoną energetykę odnawialną nie możemy mieć najtaniej jak to możliwe.
Rzeczywiście rządowy projekt stawia przede wszystkim na cenę. Rozwijać mają się te technologie, które są najtańsze. Na przykład biogazownie, które na wsiach mogą zapewnić bardzo zrównoważony rozwój w wielu obszarach (rolniczym, energetycznym, społeczno-ekonomicznym), na wsparcie w nowym systemie najzwyczajniej w świecie mogą się nie załapać, a rządowy program „biogazownia w każdej gminie” przeminie jak zeszłoroczny śnieg.
To o tyle istotne, że każda z technologii OZE ma swoje wady i zalety, a optymalnym rozwiązaniem byłoby ich wymieszanie. Stawianie na najtańsze – czyli biomasę (już importujemy ją z 50 krajów świata) i wiatr (budzi coraz większy sprzeciw lokalnych społeczności i jest mało stabilnym źródłem energii), nie tworzy tego optimum.
Kij w zestawie z marchewką
Złośliwi mogliby powiedzieć, że rząd nie byłby sobą, gdy dając nie chciał czegoś zabrać. W tym przypadku postawił na jednoczesne dotowanie i opodatkowanie. Rozwiązanie świetne… dla budżetu, bo z wyższych rachunków za prąd więcej trafi właśnie do państwowej skarbonki. W nowym systemie wsparcia zniknie dotychczasowe zwolnienie „zielonej” energii z opodatkowania akcyzą. Część dotacji na OZE pójdzie więc na wyższy podatek. Trudno jednak powiedzieć gdzie w tych planach troska rządu o jak najtańszą energię i reindustrializację gospodarki, bo wyższy koszt poniosą odbiorcy energii.
Na kij w zestawie z marchewką mogą też liczyć prosumenci. Rząd co prawda ułatwił im podłączanie paneli solarnych i małych wiatraków do sieci, ale jednocześnie obniżył gwarantowaną cenę sprzedaży tak wyprodukowanego prądu. Będą otrzymywać o 20 proc. niższą stawkę, niż rynkowa. W praktyce nie będzie to miało znaczenia dla tych Kowalskich, którzy wyprodukują u siebie tyle samo energii, ile zużywają, ale ma skutecznie zniechęcać do rozwoju takich małych źródeł na większą skalę.
RZĄDOWY EKSPERYMENT
Rządowe propozycje aukcji na źródła OZE mają jeszcze jedną cechę – są jednym z nielicznych tego typu rozwiązań na świecie. I tu możemy być spokojni – w końcu w eksperymentach na „żywej” gospodarce mamy doświadczenie jak nikt inny.