Menu
Patronat honorowy Patronage
  1. Główna
  2. >
  3. Technologia
  4. >
  5. Zielony przemysł
  6. >
  7. Gdybyśmy mieli wodór, to byśmy produkowali stal. Ale nie mamy elektrolizerów

Gdybyśmy mieli wodór, to byśmy produkowali stal. Ale nie mamy elektrolizerów

Zagraniczna prasówka energetyczna: Wodorowa niewiadoma dekarbonizacji europejskiej stali; Rozstanie z Gazpromem dzieli austriackich polityków; Amerykańskie zrywanie chińskich łańcuchów dostaw może być iluzją; Elektromobilność wjeżdża do Indii na trzech kołach.
hutnictwo stal przemysł fot. Depositphotos
Obecnie na świecie działa ok. 1400 hut produkujących stal w wielkich piecach. Fot. Depositphotos

Przedstawiamy tematy, które zainteresowały naszą redakcję w minionym tygodniu w zagranicznych mediach opiniotwórczych.

Wodorowa niewiadoma dekarbonizacji europejskiej stali

– Najwięksi niemieccy producenci stali chcą odejść od emisyjnych wielkich pieców, ale powodzenie tych planów będzie mocno uzależnione od dostępności zielonego wodoru i jego ceny – pisze „Financial Times”.

Produkcja stali odpowiada za prawie 1/4 przemysłowych emisji CO2 w Niemczech. Ich koszt w nadchodzących latach będzie rósł wraz prognozowanym wzrostem cen CO2 oraz stopniowym redukowaniem przydziałów bezpłatnych uprawnień do emisji. Dlatego rząd kwotą ponad 6 mld euro wspiera projekty dekarbonizacji hut należących do takich koncernów jak ThyssenKrupp, Salzgitter czy ArcelorMittal, aby utrzymać produkcję stali w kraju.

Te plany dotyczą przede wszystkim produkcji stali pierwotnej w technologii bezpośredniej redukcji żelaza (DRI) przy pomocy zielonego wodoru. Tylko sam Salzgitter chce docelowo w ten sposób obniżyć swoje emisje CO2 – wynoszące 8 mln ton rocznie – o 95 proc.

Poza rządowymi dotacjami do inwestycji ma zachęcać unijny mechanizm dostosowywania cen na granicach z uwzględnieniem emisji CO2 (CBAM), którego pełne wdrożenie nastąpi od 2026 r. Wówczas import „brudnej” stali spoza terenu Unii Europejskiej powinien stać się mniej opłacalny, co daje biznesowy sens inwestowana w „zieloną” stal w UE.

Obecnie na świecie działa ok. 1400 hut produkujących stal w wielkich piecach przy wykorzystaniu koksu. Instalacje oparte o DRI dotychczas rozwinęły się bardziej w krajach, które mają dostęp do taniego gazu, m.in. w Iranie, Rosji czy Arabii Saudyjskiej. Jednak pozyskiwanie wodoru w procesie reformingu parowego gazu jest wysokoemisyjne. Do „zielonej” stali jest potrzebny wodór odnawialny, wyprodukowany w zasilanym energią z OZE procesie elektrolizy wody.

Ten proces jest jednak bardzo energochłonny, więc preferuje kraje o dobrych warunkach dla energetyki wiatrowej i słonecznej. Dlatego hutnicy podkreślają, że ich plany muszą być skorelowane z energetyką i producentami wodoru, aby możliwe było dostarczenie odpowiednich ilości taniego surowca. Takiej pewności obecnie nie ma.

Wodorowe huty są planowane też m.in. w Szwecji, Hiszpanii, Francji, Finlandii czy Holandii. Oznacza to, że popyt na wodór odnawialny generowany tylko przez sektor stalowy będzie duży. Importowanie surowca z dalszych lokalizacji, również w postaci amoniaku, może ograniczać opłacalność takich projektów. Alternatywą pozostaje produkcja gorszej jakości stali w piecach elektrycznych do przetopu złomu – oczywiście zasilanych czystą energią.

Zobacz także: Czym zajmą się brytyjscy hutnicy bez wielkich pieców?

Rozstanie z Gazpromem dzieli austriackich polityków

– Gazprom wciąż odpowiada za niemal całość dostaw gazu do Austrii. Ten rok może być kluczowy dla zerwania gazowych więzów z Moskwą, ale wśród polityków w Wiedniu nie ma zgodności w tej sprawie – wynika z doniesień portalu Euractiv.

Dwa lata po agresji Rosji na Ukrainę udział rosyjskiego gazu w dostawach do Austrii wynosi 98 proc. Kontrakt z Gazpromem, który spółka OMV podpisała w 2018 r., obejmuje 6 mld m sześc. błękitnego paliwa rocznie do 2040 r. Ta kwestia coraz bardziej dzieli polityków – zwłaszcza w perspektywie jesiennych wyborów parlamentarnych.

Linie podziału biegną już w samej koalicji rządzącej, złożonej z centroprawicowej ÖVP oraz Zielonych. Choć panuje wśród nich zgoda co do potrzeby uniezależnienia się od Rosji, to Zieloni chcą radykalnych działań, a ÖVP pozostaje bardziej zachowawcze z obawy na konsekwencje gospodarcze. Wsparcie dla szybszego pożegnania Gazpromu wyraża jeszcze liberalny NEOS, a także unijni urzędnicy w Brukseli.

W sukurs przychodzi również E-Control, austriacki odpowiednik polskiego URE, który wskazuje na wysoki poziom zapełnienia magazynów oraz dobrą sytuację na europejskim rynku gazu. Magazyny w Austrii są aktualnie wypełnione w blisko 80 proc, co przekłada się na zaspokojenie niemal rocznego zapotrzebowania bez dodatkowego importu z innych kierunków niż Rosja. Rok wcześniej było to niespełna 70 proc., a dwa lata temu – tuż po zaatakowaniu Ukrainy przez Rosję – ledwo 17 proc.

Jednak w sondażach na prowadzeniu – z blisko 30-procentowym poparciem – znajduje się nacjonalistyczna i eurosceptyczna FPÖ, znana m.in. ze wcześniejszej współpracy z partią „Jedna Rosja” Władimira Putina. FPÖ oczywiście nie widzi powodów do zrywania umowy z Gazpromem.

Euractiv wskazuje, że wśród rozterek Karla Nehammera, kanclerza z ramienia ÖVP, znajduje się kwestia skutków zerwania umowy z Gazpromem, który został zawarty w formule „take or pay” („bierz lub płać”). Ponadto problemem jest też struktura własnościowa OMV, w której państwo posiada tylko 31,5 proc. akcji. Prawie 25 proc. ma Abu Dhabi National Oil Company, a reszta znajduje się w wolnym obrocie. Działania rządu mogłyby więc uderzyć pozostałych akcjonariuszy.

Możliwe jednak, że całą sprawę importu rosyjskiego gazu do Austrii rozwiąże Ukraina, która już zapowiedziała, że nie będzie przedłużać z Gazpromem umowy tranzytowej, która wygasa z końcem 2024 r.

Zobacz również: Co oznacza amerykański szlaban na eksport LNG

Amerykańskie zrywanie chińskich łańcuchów dostaw może być iluzją

– Donald Trump oraz Joe Biden w niewielu kwestiach są ze sobą zgodni, ale łączy ich chęć ograniczania importu chińskich towarów. Skutki takiej polityki w dużej mierze mogą być iluzoryczne – ocenia „The Economist”.

Narzędziami tej polityki – oprócz wprowadzania ceł i innych barier handlowych – są też reshoring, czyli w tym przypadku nakłanianie do powrotu produkcji przemysłowej z Chin do USA, oraz friendshoring, czyli przenoszenie jej zza Wielkiego Muru do krajów uznawanych przez Amerykanów za bardziej przyjazne, m.in. do Wietnamu oraz Indii.

Jednak w rzeczywistości powiązania pomiędzy chińską a amerykańską gospodarką są na tyle mocne, że mogą wymykać się prostym statystykom. Według tych oficjalnych Meksyk zastąpił w ubiegłym roku Chiny na pozycji największego dostawcy towarów do USA. Natomiast udział Państwa Środka w amerykańskim imporcie spadł od 2017 r. o 1/3 – do ok. 14 proc.

Chiny nie mają jednak zamiaru rezygnować ze swojej roli w globalnych łańcuchach dostaw. Ma temu służyć m.in. aktywniejsze wsparcie państwowych banków w finansowanie eksportu półproduktów, wykorzystywane do produkcji bardziej złożonych towarów. Z tych źródeł finansowania korzystają m.in. producenci w branżach bateryjnej i fotowoltaicznej, w której chińskie podmioty mają dominującą pozycję na światowych rynkach.

„The Economist” szacuje, że od 2019 r. Chińczycy zwiększyli eksport półproduktów o 32 proc., a dóbr gotowych tylko o 2 proc. Wśród krajów, do których najsilniej rośnie eksport półproduktów, znajdują się m.in. Indie i Wietnam, gdzie Amerykanie lansują friendshoring i z których systematycznie zwiększają import do USA.

To natomiast może sugerować, że szybko rozwijający się przemysł w Azji Południowo-Wschodniej w coraz większym stopniu opiera się na montowniach bazujących na chińskich półproduktach, pracujących na potrzeby amerykańskiego popytu. Z kolei w Meksyku, który oficjalnie jest obecnie głównym źródłem amerykańskiego importu, chińskie dostawy zaczęły gwałtownie rosnąć w ostatnich latach. Wzrost od 2019 r. sięga ok. 40 proc.

– Handel z Chinami może być mniej dostrzegalny, ale nadal ma pierwszorzędne znaczenie dla amerykańskiej gospodarki. Odcięcie się od Chin wygląda na ładne hasło, ale jest niewiele więcej niż hasłem – konkluduje tygodnik.

Zobacz też: Import paneli z Chin jest zły, ale zakaz jeszcze gorszy

Elektromobilność wjeżdża do Indii na trzech kołach

– Trójkołowe elektryczne riksze to najszybciej rosnący segment indyjskiej elektromobilności. Ten trend ma szanse przenieść się na pojazdy dwukołowe, a to może już znacząco odbić się na prognozowanym zapotrzebowaniu Indii na ropę naftową – analizuje David Fickling, publicysta Bloomberga.

Riksze to charakterystyczny widok na indyjskich ulicach. Pierwszy raz ich elektryczne wersje odnotowano w statystykach sprzedaży w 2014 r., gdy nabywców znalazło zaledwie dwanaście sztuk.

W 2023 r. sprzedano już 582 tys. takich pojazdów wobec 490 tys. spalinowych trójkołowców. E-riksze miały zatem już 54-procentowy udział w rynku z tendencją do dalszego wzrostu. Do zakupów motywują o wiele niższe koszty eksploatacji – nawet dziesięciokrotnie niższe od spalinowych przy ładowaniu z domowego gniazdka.

Kolejnym etapem ekspansji elektromobilności mogą być pojazdy dwukołowe, czyli motocykle i skutery. Na razie ich udział w ogólnej sprzedaży jest stosunkowo niewielki – w 2023 r. wynosił ok. 5 proc. spośród 17 mln sprzedanych pojazdów. Prognozy firmy doradczej McKinsey & Co. wskazują jednak, że w 2030 r. ten udział może wynosić 60-70 proc.

Taka skala może już przełożyć się na zapotrzebowanie na ropę naftową. Dotychczas przewidywano, że długoterminowo Indie, które w 2023 r. wyprzedziły słabnące demograficznie Chiny pod względem populacji, będą podtrzymywać światowy popyt na ropę w perspektywie 2030 r. O ile riksze zużywają ok. 1,4 proc. indyjskich paliw, to motocykle i skutery mają 17-procentowy udział w popycie.

W lutowej prognozie Międzynarodowa Agencja Energetyczna obniżyła prognozę zapotrzebowania Indii na ropę w 2030 r. do 6,6 mln baryłek dziennie. Jeszcze w październiku prognoza MAE wynosiła 6,8 mln baryłek dziennie.

David Fickling podkreśla, że największą erozję popytu na ropę przyniosłaby ekspansja elektromobilności w segmencie samochodów dostawczych i ciężarowych, które odpowiadają za blisko połowę zużycia paliw w Indiach. Jak na razie ich znaczenie w Indiach jest mikroskopijne, ale publicysta Bloomberga wskazuje, że największe indyjskie koncerny motoryzacyjne – Mahindra oraz Tata Motors – wypuszczają już pierwsze modele na rynek i chcą rozwijać się w tym segmencie.

Zobacz także: W kraju bez ładowarek dopłacamy z budżetu do samochodów elektrycznych

Technologie wspiera:
Elektromobilność napędza:
Partner działu Klimat:
Tydzień Energetyka: Co wiedział minister aktywów o prezesach spółek; Taryfy na gaz od PGNiG w dół; Więcej mocy z Ukrainy; Przetarg na nowe gazówki w Niemczech; Kluczowy terminal LNG wciąż nieukończony
rynek niszczenie konkurencji
Kryzys energetyczny uderzył w polski przemysł, ale znacznie słabiej niż w innych krajach regionu. Jednak długoterminowo testem przetrwania dla hut czy zakładów chemicznych będzie transformacja energetyczna.
PKN Orlen
W porównaniu z innymi krajami regionu polski przemysł okazał się w minionych latach bardziej odporny na energetyczne perturbacje. Fot. PKN Orlen
Rząd Francji w dążeniu do dekarbonizacji kraju składa na ołtarzu energii jądrowej to, co gdzie indziej uważane jest za niezbędne składniki transformacji. Głównym daniem francuskiej transformacji ma być atom, tyle, że nie wiadomo jak sfinansować budowę nowych elektrowni
Atom
Atom