Spis treści
Na razie wiadomo tylko, że rząd zgodził się zapisać w budżecie na 2024 r. 7 mld zł na dopłaty do redukcji zdolności produkcyjnych. Tyle zaproponował poprzedni rząd Mateusza Morawieckiego, chociaż pierwotna wersja budżetu zakładała na dopłaty niecały miliard. „Radykalne spadki zarówno bieżących cen węgla, jak i długoterminowych prognoz cenowych spowodowały znaczny wzrost zapotrzebowania na środki budżetowe w roku 2024, w porównaniu do zakładanych potrzeb. W związku z powyższym zaistniała konieczność pozyskana dodatkowych środków na dopłaty do redukcji zdolności produkcyjnych przedsiębiorstw górniczych poprzez emisje skarbowych papierów wartościowych – to cytat z uzasadnienia ustawy okołobudżetowej przygotowanej przez rząd Morawieckiego. W nowej ustawie rządu Donalda Tuska w ogóle brak uzasadnienia dlaczego akurat 7 mld zł.
PGG, Południowy Koncern Węglowy (dawniej Tauron Wydobycie) oraz Węglokoks dostaną zatem 7 mld zł, co pozwoli im uniknąć bankructwa. Największą porcję (5,5 mld zł) dostanie Polska Grupa Górnicza.
O problemach toczących od lat polskie górnictwo – kończących się zasobach, głębokich pokładach, nieefektywności pisaliśmy tutaj w artykule pt. Wydobycie węgla w Polsce w 2023 cofnęło się do 1910 roku. Co dalej?
Ale do tego wszystkiego dołożyły się błędy popełnione przez poprzedni rząd w ubiegłym roku.
A koszty rosną, rosną, rosną….
Pierwszy to przyzwolenie na dramatycznie rosnące koszty. W ciągu ostatnich dwóch lat wydobycie w całym polskim górnictwie spadło o 6 mln ton rocznie (w tym o 1,5 mln ton w PGG), chociaż nie wynikało to z żadnej decyzji Brukseli. W tym samym czasie koszt płac, dodatków, pensji i nagród tylko w największej Polskiej Grupie Górniczej wzrósł o 2,8 mld zł. Średnie wynagrodzenie ze wszystkimi dodatkami i premiami w PGG (liczony jako koszt pracodawcy) wzrósł z 10,7 tys. zł w 2022 r. do 17,1 tys. zł miesięcznie brutto. Od 2021 wzrosły także o ponad 2,2 mld zł koszty materiałów i energii, ale w takiej sytuacji tym bardziej należało trzymać płace w ryzach.
Zgodnie z tzw. umową społeczną płace miały rosnąć o 3,4-3,8 proc. ponad inflację. Związkowcy wykorzystali uległość rządu i w marcu 2022 r. wynegocjowano bardziej korzystny mechanizm wzrostu wynagrodzeń – 1 proc. ponad inflację.
Ale potem negocjowano jeszcze indywidualnie podwyżki w każdej spółce górniczej, które były jeszcze wyższe, a rząd oczywiście się godził (wybory!). Sytuacją swoich firm związki nie muszą się przecież przejmować, bo budżet zawsze dołoży…
Na 2024 r. związkowcy w PGG domagają się więc kolejnej podwyżki.
Węgiel z importu staniał, kiedy krajowy zdrożał
Kolejnym powodem jest błędna polityka cenowa. W 2022 r. kiedy jasne się stało, że przy ówczesnych kontraktowych cenach węgla PGG się nie utrzyma, resort Jacka Sasina zmusił energetykę i górnictwo do zawarcia nowych umów, w których ceny grubo przewyższyły 30 zł za GJ. Jednocześnie rząd zachęcał, a wręcz zobowiązał energetykę żeby importowała węgiel, bo na rynku brakowało sortymentów grubych potrzebnych gospodarstwom domowym. PGE sprowadziła w 2022 r. 10 mln ton, a Węglokoks 4 mln ton.
Większość stanowiły miały energetyczne, które spalono w elektrowniach. Za całą operację importu zapłacił… a jakże, skarb państwa, który w ten sposób subsydiował nie tylko wydobycie węgla krajowego, ale jeszcze import.
W 2023 ceny węgla na światowych rynkach spadły, ale nie ceny węgla w PGG, ustalane w rocznych kontraktach. PGE, mając tańszy węgiel za granicą i przetarte już ścieżki znowu sprowadziła więc duże ilości węgla – mimo wydanego w połowie roku półoficjalnego zakazu, o którym opowiadał w gazecie górniczej „Solidarności” wiceszef MAP Marek Wesoły. Ile? Dokładnie nie wiadomo, bo spółka, która jeszcze rok temu chwaliła się jak importując węgiel „zapewnia bezpieczeństwo energetyczne Polaków”, tym razem traktuje węglowy biznes bardzo wstydliwie.
Uzyskaliśmy od PGE odpowiedź iż sprowadzono „kilka milionów ton węgla”. W sumie przez cały rok do kraju trafiło ok. 13 mln ton węgla energetycznego. PGG musiała więc obniżyć ceny na 2024 r., bo dotacje wypłacane są od różnicy między kosztami wydobycia krajowego, a cenami światowymi. Gdyby utrzymała ceny z 2023 r. energetyka sprowadziłaby jeszcze więcej węgla z importu, zakazy ministrów publikowane w gazetkach związkowych jak widać nie mają mocy sprawczej.
Górnicze związki cały czas mają pretensje do energetyki, że sprowadza węgiel zza granicy a nie odbierają krajowego. Faktu, że ich węgiel jest za drogi, że płace powinny być dostosowane do sytuacji na rynku ( tj. rosnąć gdy ceny są wysokie i nie rosnąć, a czasem wręcz maleć gdy spadają) zdają się w ogóle nie dostrzegać.
PGG mogła też jakiś miliard zł więcej zarobić na węglu sprzedawanym klientom indywidualnym. Kiedy w 2022 r. ceny zbliżały się do 3 tys. zł za tonę, w internetowym sklepie PGG cena wynosiła 1200 zł. Spanikowani politycy PiS naciskali na PGG żeby był jeszcze tańszy. Zadziałały prawa wolnego rynku i taniego węgla zabrakło – pojawili się nawet tzw. klikacze (odpowiednik PRL-owskich staczy), którzy spędzali czas przed komputerem usiłując trafić w okienko zakupowe.
W sumie może to i lepiej, że tych pieniędzy PGG nie zarobiła, bo i tak by się rozeszły.
Jedno co trzeba oddać odchodzącej ekipie to wpojenie górnikom i związkowcom przekonania, że nieuchronnie nadchodzi koniec wydobycia węgla w Polsce. Politycy są jak dzieci, które chcą jak najdłużej odwlec nadchodzącą przykrość, więc rząd PiS wyznaczył ten koniec w 2049, kiedy kluczowi gracze po stronie polityków i związkowców nie będą już raczej zainteresowani węglem. Już w chwili zawierania tzw. umowy społecznej w 2021 r. było wiadomo, że jest nierealna, ale wtedy nikt się tym nie przejmował – rząd pożyczy, podatnicy zapłacą.
Trzy scenariusze, z czego jeden realistyczny
Co dalej? Nowy rząd jak ognia unika jasnych deklaracji. Minister przemysłu Marzena Czarnecka stwierdziła, że wydobycie w kopalniach będzie tak długo, aż będzie w nich węgiel, co nie wróży najlepiej.
Zgodnie z harmonogramem wygaszania kopalń do 2030 r. zamknięte mają być kopalnie „Bielszowice”, „Wujek”, „Bobrek” (Węglokoks), „Bolesław Śmiały” i „Sośnica”. Zdejmie to z rynku ok. 6 -7 mln ton węgla.
Ale to o wiele za mało. Do 2030 r. oprócz nowych gigawatów w fotowoltaice i elektrowniach wiatrowych dołączy kilka nowych bloków gazowych (Dolna Odra, Rybnik, Ostrołęka, Grudziądz), które mimo wciąż niezbyt niskich cen gazu i tak będą pracować w podstawie, bo węglówki będą obciążone rosnącymi kosztami CO2. Dziś bloki elektrowni Kozienice pracują średnio nieco ponad 4 tys. godzin w roku, za pięć lat mogą pracować 2 tys. albo nawet mniej. Według naszych prognoz polska energetyka w 2030 r. zużyje ok. 20 mln ton węgla. Z górą ok. 10 mln ton węgla nie będzie co zrobić.
Ponieważ spółki górnicze nie sprzedadzą tego węgla (węgiel będzie zbyt drogi, aby go eksportować), odpowiednio wyższa będzie dotacja, która będzie musiała pokryć koszty. Piszemy tu o 10 mld zł rocznie, ale jeśli płace będą rosły w dotychczasowym tempie, kwota może być wyższa.
Ani w tym, ani w poprzednim rządzie nie ma kandydatów na Margaret Thatcher, zatem scenariusz, w którym rząd mówi „nie zapłacimy ani złotówki z pieniędzy podatników”, nie wchodzi w grę.
Drugi scenariusz, optymistyczny: rząd szybko układa plan szybszego zamknięcia kopalń. Do początku lat 30. powinna zniknąć kopalnia Ruda (najmniej wydajna), Sośnica, Bolesław Śmiały, Wujek, Bobrek, Brzeszcze, Halemba. Trzy kopalnie rybnickie – najlepsze w PGG – oraz „Piast-Ziemowit” oraz Bogdanka, JSW i PG Silesia mogą wyfedrować 20 mln ton węgla energetycznego. To w zupełności wystarczy, a ewentualne braki można uzupełnić importem.
Górnikom można zaoferować program dobrowolnych odejść, jak w 1999 r. Przy przykładowej kwocie 300 tys. zł na głowę pracownicy prawdopodobnie zagłosują nogami i cały proces odbędzie się bez protestów, nie licząc oczywiście działaczy związkowych, którym skończą się złote interesy w kopalniach. Przy 10 tys. górników roczny koszt wyniesie 3 mld zł – warto tę kwotę wydać, bo już w następnym dotacja do górnictwa będzie sporo mniejsza. Ten scenariusz jest najrozsądniejszy, a dla podatników jeszcze jakoś do przyjęcia, choć można długo dyskutować o jego sprawiedliwości.
Scenariusz trzeci to tzw. polski swobodny dryf górniczy, styl do mistrzostwa opanowany przez poprzednie rządy – nic nie robić, dopóki się da. Ten rząd również może udawać, że dotrzymuje umowy społecznej, będzie umarzał długi wobec ZUS i fiskusa, wymyślał coraz to bardziej zmyślne sposoby dotowania spółek górniczych, wreszcie – jak już nie będzie innego wyjścia –przyspieszy zamknięcie jednej czy drugiej kopalni.
Zaciśnijmy zęby i płaćmy
Ale jednego problemu nie rozwiąże – co zrobić z górą węgla rosnącą w tempie 5 mln ton rocznie. Do tej pory Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych kupowała pewne ilości, ale nie większe niż milion, góra dwa miliony ton. Pięciu milionów ton rocznie RARS nie kupi, bo nie ma tego gdzie składować.
Oczywiście możliwe jest też, że w nierentownych kopalniach będzie się wydobywać śladowe ilości węgla a górnicy będą przychodzić do pracy żeby zjechać na dół i wyjechać z powrotem. Pozwoliłoby to przynajmniej zaoszczędzić na kosztach materiałów i energii.
Jest też czwarty scenariusz – bankructwo spółek górniczych po decyzji Komisji Europejskiej kwestionującej nielegalną pomoc publiczną. Przypomnijmy, że rząd dotuje kopalnie nie mając zgody Brukseli, a rozmowy prowadzone przez poprzedni rząd zakończyły się fiaskiem. Ale ten scenariusz jest mało prawdopodobny – pandemia i wojna sprawiły, że Komisja w ogóle przestała być strażnikiem traktatów w kwestii pomocy publicznej i nie chce konfliktów z państwami.
Czytaj: Kryzys energetyczny rozsadza zasady unijnego rynku
Który z tych scenariuszy jest zatem najbardziej prawdopodobny? Obstawiamy przez najbliższe dwa lata swobodny dryf. W 2024 r. są wybory samorządowe i europejskie, a w 2025 r. prezydenckie, zatem realistyczny plan restrukturyzacji górnictwa może ujrzeć światło dzienne dopiero po tych ostatnich, kiedy góra niesprzedanego węgla urośnie już do takich rozmiarów, że coś trzeba będzie z nią zrobić.
Na razie minister finansów może więc szykować pieniądze na dotacje do górnictwa, a my, podatnicy – zacisnąć zęby i płacić.