Spis treści
Symbolem uzależnienia współczesnego życia od elektryczności na długo pozostaną nad Dnieprem warczące generatory, od których właściciele nowiutkich Tesli ładowali swoje „cuda techniki motoryzacyjnej” w czasie fali rosyjskich ataków na ukraińską infrastrukturę energetyczną, jaka z przerwami trwała od 19 października zeszłego roku do lutego tego roku.
Celami rosyjskich ataków były węzłowe punkty sieci przesyłowej – stacje elektroenergetyczne na liniach wysokiego napięcia o znaczeniu ogólnokrajowym 750 kV i 330 kV, rozprowadzające prąd z elektrowni atomowych i głównych elektrowni węglowych, regionalne stacje elektroenergetyczne sieci rozdzielczej 110 kV oraz elektrownie i elektrociepłownie węglowe.
Jak duże były zniszczenia ukraińskiego systemu energetycznego? Tu opinie nawet w ukraińskich kręgach rządowych były podzielone, a duży znak zapytania w tej sprawie stawiają i ogłoszone niedawno plany wznowienia przez Ukrainę eksportu energii elektrycznej na szeroką skalę.
Ukraiński minister energetyki Herman Hałuszczenko jesienią zeszłego roku szacował te zniszczenia na 30 proc. Sekretarz Rady Narodowego Bezpieczeństwa i Obrony Ołeksandr Danyłow kontrował: „Nie należy straszyć ludzi, że nie mamy 30 procent mocy energetycznych. To nie odpowiada rzeczywistości”. Jednak na początku tego roku ukraiński prezydent Wołodymyr Zelenski mówił już o zniszczeniach w energetyce rzędu 40 proc.
Bez prądu ani rusz
Według informacji płynących z ukraińskiego rządu w ciągu pierwszych trzech dni ostrzałów rakietowych uszkodzonych zostało 28 obiektów infrastruktury energetycznej Ukrainy – elektrowni i elementów sieci przesyłowej. Destabilizacja systemu energetycznego zaowocowała 23 listopada gigantycznym blackoutem, który totalnie przeorał życie tak biznesu, jak i zwykłych Ukraińców.
Nie działała wówczas większość sklepów, placówek usługowych, w tym banków, tramwaje, trolejbusy. Nie sposób było wypłacić pieniędzy z bankomatu. Nawet w tych sklepach, w których zainstalowano generatory nie zawsze udawało się zapłacić kartą. Co prawda pracował normalnie posiadający własne autonomiczne zasilanie główny system rozliczeniowy płatności elektronicznych prowadzony przez ukraiński bank centralny, więc podłączone do niego banki mogły realizować płatności swoich klientów, tyle że do takiej transakcji potrzeba jeszcze było prądu u dostawcy internetu i w bankowym centrum rozliczeniowym a z tym także były problemy.
Wyzwaniem była nawet tak prozaiczna sprawa jak doładowanie telefonu komórkowego. Inna rzecz, że trudno było się dokądkolwiek dodzwonić, bo jak się okazało na Ukrainie tylko ok. 30 proc. stacji bazowych ma autonomiczne zasilanie, reszta w momencie wyłączeń prądu w sieci „umiera”. Są co prawda takie regiony, jak położony na północy przy granicy z Rosją obwód sumski , gdzie działało aż 89,6 proc. stacji bazowych, ale już w sąsiadującym z nim obwodzie charkowskim było ich tylko 16,4 proc. a w południowych mikołajowskim i odeskim odpowiednio jedynie 9 i 15,2 proc. Problemów nie uniknęła i telefonia stacjonarna.
Państwowy operator Ukrtelekom utrzymywał za pomocą generatorów przy pracy główne węzły sieci internetowej. Jednak przerwy zasilania w sieciach łączności ogólnego korzystania sprawiły, że w wielu miejscach telefony i Internet „przewodowe” nie działały.
W wyniku problemów z prądem stanęła znaczna część ukraińskiego przemysłu m.in. kombinat metalurgiczny ArcelorMittal w Krzywym Rogu, gdzie zaprzestano wytopu i walcowania stali oraz wstrzymano wydobycie i wzbogacanie rudy żelaza.
Energetyczne „zrób to sam”
Po pierwszym szoku, kiedy udało się przywrócić zasilanie państwowy operator sieci Ukrenerho wezwał Ukraińców do ograniczenia zużycia energii, dzięki czemu jak szacowano udało się zmniejszyć zapotrzebowanie o ok. 20 proc. Doszły do tego decyzje administracji lokalnej np. w Mikołajowie na południu Ukrainy o 60 proc. ograniczono ruch tramwajów i trolejbusów oraz wyłączono sygnalizację świetlną.
Najszybciej poradzono sobie jako tako z domowymi urządzeniami elektrycznymi – sprawę załatwiły zestawy inwerter-akumulator pozwalające na magazynowanie energii i zasilanie niewielkich odbiorników w czasie wyłączeń prądu oraz generatory benzynowe. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że mało kogo było na nie stać. Już w kilka dni po rozpoczęciu ataków na infrastrukturę energetyczną ich ceny nad Dnieprem wzrosły kilkakrotnie.
Nie pomagał nawet polski rynek, z którego Ukraińcy zaczęli ściągać osprzęt – niemal natychmiast został ogołocony, a polscy sprzedawcy poszli śladem sąsiadów zza wschodniej granicy i również drastycznie podnieśli ceny. W szczęśliwym położeniu znaleźli się też ci mieszkańcy ukraińskich przedmieść i wsi, którzy zainwestowali w domowe solary. Jesienne pochmurne niebo i krótkie zimowe dni nie dawały co prawda dużo prądu, ale w sytuacji jak była niewiele, to jednak znacznie więcej niż nic.
Stopniowo zaczęła się normować sytuacja w sektorze finansowym – ukraiński bank centralny porozumiał się z bankami o stworzeniu w 276 miejscowościach sieci 760 oddziałów zaopatrzonych w generatory i awaryjne kanały łączności obsługujących klientów niezależnie od przerw w dostawach prądu.
Sklepy i punkty usługowe, które miały swoje generatory pozwalały klientom bezpłatnie ładować telefony. W całym kraju rząd uruchomił też sieć tzw. punktów niezłomności, gdzie dzięki prądowi z generatorów można było się ogrzać, doładować telefon, napić gorącej herbaty. Teoretycznie miał tam być dostępny także Internet z pochodzącego z zachodnich darów systemu Starlink, ale ta możliwość pozostała najczęściej jedynie na papierze. Normą było, że co prawda działały routery, tylko że „zapominano” podpiąć je do Internetu – ewidentnie urzędnicy uznali, że Starlinki bardziej potrzebne są im w ich prywatnych domach niż Ukraińcom w punktach niezłomności.
Kiedy rosyjskie ataki nie ustawały a zniszczenia dały się coraz bardziej odczuć we wszystkich regionach wprowadzono grafik wyłączeń – odbiorców dzielono na grupy, którym prąd wyłączano zazwyczaj według układu 4 godziny dostaw, 4 godziny bez prądu i 4 godziny, w czasie których prąd mógł być, ale mogło go i nie być.
Co ciekawe najlepsza sytuacja była tam gdzie dostawcami energii do odbiorców były regionalne zakłady energetyczne tzw. obłenerho pozostające we własności państwowej, najgorsza zaś u należącego do oligarchy Rinata Achmetowa koncernu energetycznego DTEK, który nagminnie nie dotrzymywał grafików pozostawiając swoich odbiorców bez prądu po kilkanaście, a nawet po kilkadziesiąt godzin z rzędu. Prywatny dostawca „uspokoił się” dopiero po kilkukrotnym ukaraniu karami finansowymi przez nadzorującą rynek Narodowa Komisje Regulacji Energetyki i Usług Komunalnych.
Łączna moc ukraińskich elektrowni wszystkich typów na koniec 2021 r. wynosiła 47,07 GW z czego 18,1 GW przypadało na elektrownie i elektrociepłownie węglowe i gazowe, energetyka atomowa mogła wygenerować 13,84 GW, elektrownie wodne 6,85 GW, elektrownie słoneczne 6 GW, elektrownie wiatrowe 2 GW, a elektrownie na biomasę 0,28 GW. W sumie mogły one dostarczyć odbiorcom 137 mld kWh energii elektrycznej rocznie.
Wiatr i słońce nie lubią wojny
„Zielonej energetyce” wcześniej stawiano nad Dnieprem zarzuty dotyczące kwestii ekonomicznych – ceny pozyskiwanej ze źródeł odnawialnych energii są kilkakrotnie wyższe niż konkurencja ze strony generacji atomowej i węglowej.
Na początku 2019 r., bo z tego czasu są ostatnie całościowe dane na ten temat, koszt wyprodukowania energii w elektrowniach atomowych państwowego koncernu Enerhoatom szacowano na 573,6 hrywien za MWh, co przy ówczesnym kursie dawało ok. 20 USD za MWh. Energia z elektrowni wodnych kosztowała 722,97 hrywien za MWh, z elektrowni węglowych 2166 hrywien za MWh, a za energie z elektrowni słonecznych i wiatrowych płacono średnio 4450 hrywien za MWh.
Ten układ pozostaje aktualny do dziś zmieniają się jedynie wartości zatwierdzane przez Narodową Komisję Regulacji Energetyki i Usług Komunalnych – w zeszłym roku dla „zielonej energetyki” w zależności od roku oddania do użytku mocy generujących i rodzaju źródła energii było to od 1790 do 7550 hrywien za MWh przy oficjalnym kursie dolara 29,25 do lipca i 36,65 w drugiej połowie roku.
Teraz do tych dotyczących ceny jaka trzeba za nią zapłacić doszły zastrzeżenia dotyczące tego, co moglibyśmy nazwać zdolnością do przetrwania i normalnego działania w warunkach krytycznych.
Elektrownie słoneczne zniszczyć jest bardzo łatwo – wystarczy kosztująca kilkadziesiąt tysięcy dolarów jedna salwa starych radzieckich rakiet z głowicami kasetowymi, by tysiące rozlatujących się we wszystkie strony odłamków roztrzaskały w drobny mak warte miliony dolarów panele fotowoltaiczne na powierzchni wielu hektarów.
Nawet jeśli taka elektrownia „przeżyje” fazę walk, można ją łatwo rozszabrować. Taki los spotkał w lecie zeszłego roku jedną z największych na Ukrainie elektrowni słonecznych – Tokmak Solar Energy o mocy 50 MW w obwodzie zaporoskim. Warta 45 mln dolarów inwestycja została rozebrana i wywieziona przez Rosjan, którzy zajęli te tereny. Pozbawione jakiejkolwiek ochrony wiatraki widoczne z wielu kilometrów to też łatwy cel dla każdego kto zechce sobie do nich postrzelać.
W marcu zeszłego roku według danych Europejsko-Ukraińskiej Agencji Energetycznej w rejonie aktywnych działań wojennych znajdowało się 48 proc. generacji działających na biomasie, 37 proc. naziemnych elektrowni słonecznych i 35 proc. indywidualnej generacji montowanej na dachach budynków, 29 proc. instalacji biogazowych oraz 16 proc. małych elektrowni wodnych. Z kolei jak podawało Ukraińskie Stowarzyszenie Generacji Wiatrowej działało wtedy już tylko 27 proc. mocy generującej elektrowni wiatrowych. Pozostałe 73 proc. albo zostało zniszczonych w trakcie walk albo trzeba było wyłączyć na skutek uszkodzeń stacji transformatorowych i sieci energetycznej.
We wrześniu zeszłego roku Europejska Komisja Gospodarcza ONZ oceniała, że na skutek działań wojennych zniszczone zostało 90 proc. ukraińskich mocy generujących czerpiących energię z wiatru i 30 proc. mocy elektrowni słonecznych.
Praktycznie nieodczuwalny przez bardzo długi czas był za to wpływ wojny na generację wodną. Jedynym większym zdarzeniem było zajęcie przez Rosjan wiosną zeszłego roku działającej na Dnieprze Kachowskiej Elektrowni Wodnej o mocy 335 MW.
Wysadzenie 6 czerwca tego roku tamy w Nowej Kachowce nie spowodowało zakłóceń odczuwalnych przez odbiorców energii, bo elektrownia była wyłączona od momentu utraty nad nią kontroli przez Ukraińców. Jej brak w systemie energetycznym nawet po wojnie nie będzie też jakoś specjalnie odczuwalny, bo jej udział w ogólnym bilansie energetycnym kraju był śladowy. Znacznie istotniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak spuszczenie wody ze Zbiornika Kachowskiego wpłynie na znajdujące się wyżej elementy dnieprowskiej kaskady wodnej i pozostałych tamtejszych elektrowni w Zaropożu, Kamiensku, Kremenczuku, Kaniowie i Wyszhorodzie o łącznej mocy prawie 3,7 GW. Ale na razie nikt tego jeszcze nie zbadał.
Węgiel sobie poradził
A co z generacja węglową, na której dziś w dużym stopniu opiera się bilans energetyczny Ukrainy? Wiadomo o kilkukrotnym ostrzale elektrowni w Bursztynie w obwodzie iwano-frankowskim o mocy 2300 MW, elektrowni w Ładyżynie w obwodzie winnickim o mocy 1800 MW, elektrowni w Dnieprze o mocy 1765 MW, elektrowni Trypilskiej w obwodzie kijowskim o mocy 1800 MW, Zmijiwskiej w obwodzie charkowskim o mocy 2200 MW Rosyjskie rakiety trafiały też w lokalne elektrociepłownie.
Jednak choć właściciele elektrowni, ani państwowe Centrenerho, ani prywatny DTEK, nie podają szczegółów wszystko wskazuje na to, że i w tym przypadku celem rosyjskich ataków była nie tyle sama generacja, ile towarzysząca jej infrastruktura przesyłowa, którą znacznie łatwiej zniszczyć wywołując perturbacje z dostawami prądu w skali całego kraju. Dlatego też rosyjskie ataki, choć uciążliwe, nie miały finalnie dużego wpływu na stan tego segmentu energetyki. Dzisiejsze zapowiedzi dotyczące eksportu energii z Ukrainy są doskonałym tego dowodem.
Ograniczony wpływ na bilans energetyczny miały ataki na elektrociepłownie – ich głównym celem było wywołanie katastrofy humanitarnej w skali lokalnej poprzez odcięcie dostaw ciepła do odbiorców w okresie zimowym.
Pod atomowym parasolem
Najstabilniejszym źródłem energii elektrycznej podczas wojny paradoksalnie pozostają, postrzegane zazwyczaj jako najbardziej zagrożone, elektrownie atomowe, które nie tylko dają najtańszy dziś na Ukrainie prąd, ale w dodatku pokazały swoją odporność na krytyczne zagrożenia czasu wojny.
Co prawda co jakiś czas pojawiają się doniesienia o możliwym wysadzeniu przez Rosjan zajętej przez nich na początku marca zeszłego roku Zaporoskiej Elektrowni Atomowej w Enerhodarze, ale nawet gdyby do tego ostatecznie doszło to jak się ocenia skutki będą mocno ograniczone a już z pewnością nie tak katastrofalne jak w przypadku Czarnobyla, czy japońskiej Fukushimy a to z tego powodu, że wszystkie sześć bloków od ponad roku jest wyłączonych z normalnego procesu technologicznego.
Popis samobójczej głupoty Rosjanie dali za to przy zajęciu na samym początku najazdu nieczynnej elektrowni w Czarnobylu, gdzie ich żołnierze okopali się akurat w najbardziej skażonym obszarze całej strefy tzw. Rudym Lesie.
Pozostające pod kontrolą Ukrainy elektrownie Równieńska AES, Chmielnicka AES i Jużnoukraińska AES stabilnie generują energię. Nie przeszkodziły w tym nawet rosyjskie ataki na infrastrukturę energetyczną z jesieni i zimy. Rosjanie tych elektrowni nie ostrzeliwali a uszkodzenia sieci przesyłowych jedynie kilkakrotnie doprowadziły do automatycznego wyłączenia bloków.
Zresztą nawet gdyby Rosja spróbowała bezpośrednich ataków na te obiekty, to najprawdopodobniej skończyłoby się to niczym, bo pochodzące jeszcze z czasów ZSRR ukraińskie elektrownie atomowe projektowano tak, by przetrwały ataki nie tylko konwencjonalne, ale i z użyciem broni jądrowej.
Prądu aż za dużo
Tymczasem mimo fali rosyjskich ataków Ukraina, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu milionom odbiorców prąd dostarczano według grafika i alarmowano o zniszczeniu nawet 40 proc. mocy przesyłowych i sieci energetycznej ma dziś problemy z nadwyżkami energii.
„Przypominamy, system energetyczny Ukrainy już przeżył 12 ataków rakietowych wroga i 14 uderzeń dronów po obiektach energetycznych. Oprócz tego ponad 10 GW podstawowej mocy jest obecnie niedostepne dla ukraińskiego systemu energetycznego i znajdują się pod kontrolą wroga. To największa w Ukrainie i Europie Zaporoska AES, Zaporoska TES, Ługańska TES, Wuhlehirska TES, Kachowska HES. Oprócz tego na tymczasowo okupowanych terytoriach południa także znajduje się i większość wiatrowych i słonecznych elektrowni” – informował w komunikacie z 21 stycznia państwowy operator sieci energetycznych „Ukrenerho”.
Wbrew tym alarmistycznym informacjom już pod koniec marca ukraińska energetyka wykazywała jednak tak duże nadwyżki mocy, że o oficjalnym wznowieniu eksportu zaczął mówić najpierw były minister energetyki Aleksiej Orżel.
Dołączył do niego na początku kwietnia i szef parlamentarnego komitetu do spraw energetyki i usług komunalnych Andrij Herus, który przedstawił wyliczenia z jakich wynika, że na sprzedaży energii za granicę Ukraina, (ale trzeba zaznaczyć, że w rzeczywistości właściciele elektrowni, bo to nie są wcale pojęcia tożsame), mogłaby zarobić 500 mln hrywien miesięcznie, czyli przy aktualnym kursie hrywny, jakieś 13 mln dolarów miesięcznie.
Eksportują, żeby importować?
Ukraińska gospodarka pełna jest paradoksów, więc i sektor energetyczny nie jest wyjątkiem. 8 sierpnia Andrij Herus szef komitetu do spraw energetyki i usług komunalnych w ukraińskim parlamencie poinformował, że Ukraina importowała tego dnia największą ilość prądu od czasu synchronizacji swojej sieci energetycznej z europejską. Według danych systemu ENTSO-E z Węgier, Słowacji i Mołdawii sprowadzono wówczas odpowiednio 10 590 MWh, 3733 MWh i 1716 MWh a w sumie 16 039 MWh.
Import drogiej, w porównaniu z generowaną nad Dnieprem, energią z zagranicy to skutek zwiększonego zapotrzebowania na prąd w związku z falą upałów i masowym włączaniem klimatyzacji przez Ukraińców. Państwowy operator sieci Ukrenerho od dłuższego czasu dzień w dzień apeluje do Ukraińców o ograniczanie zużycia elektryczności ostrzegając o możliwych niedoborach.
W komunikacie z 7 sierpnia koncern informował o tym, że w dwóch poprzednich dniach odnotowano 10,7 proc. wzrost zapotrzebowania na energię ostrzegając jednocześnie, że z powodu remontów w sierpniu ogranicza generację szereg elektrowni, w tym państwowe elektrownie atomowe. Wydawałoby się, że w tak krytycznej dla kraju sytuacji nikt nawet nie ośmieli się pomyśleć o tym, by by energię sprzedawać za granicę. A jednak… Jak wskazują dane europejskiego systemu ENTSO-E z Ukrainy do Rumunii wypłynęło tego dnia aż 7127 MWh. I niemal codziennie wypływa z Ukrainy w tym kierunku po kilka tysięcy MWh.
Teoretycznie część, albo nawet całość tych przepływów z Ukrainy za granicę mogłaby mieć charakter kompensacyjny, gdyby nie jedno ale – wejście sieci węgierskiej do ukraińskiej znajduje się na mało zaludnionym oddalonym od głównych ośrodków kraju Zakarpaciu leżącym – jak sama nazwa wskazuje – za pasmem górskim Karpat. Wysyłanie więc prądu do leżącej bliżej Kijowa i innych głównych odbiorców Rumunii, po to by go potem odbierać daleko na zachodzie z sieci węgierskiej i wysyłać stamtąd przez sieć ukraińską z powrotem na wschód to absurd.
Za rękę oczywiście nikt nikogo nie złapał, ale jeszcze zimą podawane oficjalnie w Kijowie wielkości przesyłów transgranicznych, eksportu, importu i przesyłów kompensacyjnych nie zgadzały się ze sobą i wskazywały na eksport rzędu nawet kilku tysięcy MWh dziennie, w czasie kiedy miliony Ukraińców prąd miały po kilka godzin w ciągu doby.
Premier na zawołanie oligarchy
Kto mógłby wysyłać energię za granicę wtedy kiedy potrzebowali jej Ukraińcy? Na papierze możliwości są dwie – państwowy koncern energetyki atomowej Enerhoatom, albo należący do donieckiego oligarchy Rinata Achmetowa koncern DTEK.
Skoro jak wynika z komunikatu Ukrenerho, państwowe elektrownie atomowe ograniczyły generację z powodu remontów na polu boju zostaje jedynie należąca do DTEK elektrownia w Bursztynie niedaleko Iwano-Frankowska. Dysponuje ona wystarczającą dla takiej skali eksportu mocą i liniami przesyłowymi prowadzącymi do Rumunii z czasów, gdy funkcjonowała ona w ramach tzw. bursztyńskiej wyspy energetycznej odrębnej od sieci ogólnoukraińskiej i zsynchronizowanej z siecią europejską.
Tak się przy okazji składa, że przez wiele lat dyrektorem elektrowni w Bursztynie był aktualny premier Ukrainy Denis Szmyhal, który od momentu powołania go na to stanowisko określany nad Dnieprem jako człowiek na zawołanie oligarchy Rinata Achmetowa. DTEK już nieraz korzystał na politycznym wsparciu jego gabinetu.
Do najgłośniejszego skandalu doszło w 2020 r., kiedy ministerstwo energetyki doprowadziło na skraj bankructwa państwowy Enerhoatom, wymuszając na jego kierownictwie radykalne ograniczenie produkcji taniej i czystej energii po to, by zwolnić miejsce na rynku dla drogiej energii generowanej przez należące do achmetowskiego DTEK-u elektrownie węglowe.
Apogeum skandalu było wysłane przez ministerstwo do Enerhoatomu pismo, w którym domagało się przygotowania planu marnotrawienia generowanej przez elektrownie atomowe taniej energii. Zamiast trafiać na rynek miała być wykorzystywana do „kopania” kryptowalut. Potrzebna była wtedy interwencja prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego.