Spis treści
Rząd potwierdził sięgające kilku tygodni naprzód prognozy i specjalnym rozporządzeniem usankcjonował ograniczenie dostaw energii elektrycznej dla niektórych odbiorców. Na poważne dane, umożliwiające wyciąganie poważnych wniosków z obecnej sytuacji systemu energetycznego przyjdzie jeszcze poczekać, ale kilka wrażeń już się nasuwa.
Na początek zagadka. Co przedstawia wykres obok? Dla ułatwienia, na osi poziomej zaznaczyliśmy godziny dnia. Może to pobór mocy przez klimatyzatory w upalny dzień? Albo chociaż wysokość stopnia zasilania, jaki akurat obowiązuje w krajowym systemie elektroenergetycznym? Nie, chociaż w pewnym sensie odpowiedzi te zmierzały w dobrą stronę, bo gdyby te wielkości zobrazować wykresem, przybrałby on podobny kształt. Ale właściwa odpowiedź jest następująca: tak wygląda produkcja energii elektrycznej z paneli fotowoltaicznych w typowy letni, słoneczny dzień w Niemczech.
PV zbawieniem?
Cytując klasyczne już powiedzenie „taki mamy klimat”, że dni upalne są jednocześnie mocno słoneczne. I w tym słońcu i upale możemy sobie pogdybać, co by było gdybyśmy w Polsce mieli nie niecałe 30 ale 200, 500 albo – a niech tam – nawet 800 MW „elektrowni” słonecznych. Czy dalej informacje o produkcji energii z udziałem pani premier i ministrów przypominały by wiadomości z jakiegoś frontu?
Jasne, fotowoltaika jest na razie droga i wymaga subsydiów. Dzięki nim moc paneli słonecznych w Niemczech zbliża się już do 40 tys. MW i akurat tam upał niestraszny.
W Polsce zamiary są dużo skromniejsze, branża ocenia, że – dzięki przyjętej z wieloletnim opóźnieniem ustawie o OZE – do 2020 r. będziemy mieli może właśnie te 800 MW, co – według wyliczeń rządu ma kosztować 500 mln zł rocznie w subsydiach. Ale lokalnie zużywana energia z PV na przekład odciążyła by sieci przesyłowe, które też poważnie cierpią od upału.
Wnioski z kryzysu
Fala gorąca w końcu przeminie, z nią ograniczenia w dostawach prądu i wtedy trzeba będzie poczekać na dokładne dane, ile na całej sytuacji polska gospodarka straciła. Bo zyski sprzedawców wiatraczków i klimatyzatorów nie zrównoważą strat, spowodowanych np. przestojami w przemyśle.
Mając już te liczby w ręku urzędujący akurat rząd będzie musiał sobie postawić fundamentalne pytanie. Jeśli straty pójdą w dziesiątki miliardów, to czy nie warto jednak ubezpieczyć się trochę lepiej przed podobnymi sytuacjami w przyszłości? Czyli – w praktyce – nieco hojniej, acz też bez przesady, dosypać subsydiów prosumenckiej fotowoltaice? Akurat tyle, aby np. nie mówić już o hobby dla bogatych pasjonatów, ale o bardzo ważnym elemencie systemu. Rząd, nieważne, czy ten czy następny przed zmierzeniem się z tym pytaniem nie powinien umknąć, bo jak sam sobie go nie postawi, to powinni je postawić obywatele.
„Polska węglem stoi”, ale czy jeszcze płynie wodą?
Przy okazji lato 2015 pokazało chyba po raz pierwszy w całej okazałości inny problem. Węgla mamy podobno mnóstwo, ale wody – równie niezbędnej w elektrowniach co paliwo – na pewno coraz mniej. Owszem, w Kozienicach powstaje gigantyczny blok węglowy o mocy ponad 1000 MW, ale gdyby dziś był gotowy, to pewnie pracowałby na przysłowiowe „pół gwizdka”. Inaczej rzekami płynęła by zupa rybna – jak to ostatnio barwnie określiła osoba z branży energetycznej. I to nie jest przejściowy problem. Specjaliści o stepowieniu Polski mówią od lat i może trzeba było tego kryzysu, aby wreszcie to usłyszeć. A ma być coraz gorzej.
Nawet w elektrowniach z zamkniętym obiegiem wysoka temperatura nie pozwala wodzie odpowiednio się ochłodzić i ich sprawność spada. Akurat wtedy, gdy produkcja jest najbardziej potrzebna. Logika podpowiadałaby więc szukanie źródeł energii – przynajmniej awaryjnych – mniej zależnych od wody. Z jednym wyjątkiem. Elektrownia atomowa nad brzegiem Bałtyku na brak chłodnej wody by nie narzekała, a reaktory pracowałyby z pełną mocą.