Od 30 grudnia obowiązuje nowe rozporządzenie taryfowe ministra energii, które w teorii ma promować grzanie się prądem. Dystrybutorzy na wyprzódki obniżają ceny za dostarczenie prądu, ale ogrzewanie elektryczne nie będzie specjalnie atrakcyjne, jeśli nie docieplimy starych domów i budynków
Antysmogowe taryfy obowiązują od kilku tygodni Ministerstwo, umożliwiając ich stosowanie do ogrzewania prądem chciało upiec co najmniej dwie pieczenie. Po pierwsze, zwiększyć popyt na energię w nocy, czyli przynajmniej częściowo choćby wypłycić „doliny nocne”, które polskiej energetyce zawodowej przysparzają masę kłopotów. Znaczna część elektrowni węglowych wtedy nie pracuje i czeka na włączenie rano, a takie „huśtanie” bardzo je zużywa. A po drugie, resort chce skłonić użytkowników różnego rodzaju „kopciuchów” do zaprzestania zatruwania atmosfery toksycznymi wyziewami dzięki przerzuceniu się na prąd. W teorii brzmi pięknie, ale w zderzeniu z praktyką już nieco mniej.
W praktyce zmiana polega na znaczącym obniżenie opłaty stałej za dostarczenie określonej ilości energii, pobieranej przez dystrybutora Na mocy rozporządzenia czterech największych dystrybutorów (spółki z grup kapitałowych czterech kontrolowanych przez państwo koncernów energetycznych) błyskawicznie przedstawiło nowe taryfy, a Prezes URE je zatwierdził. Dystrybutorzy wprowadzili więc nową taryfę G12as (od antysmogowa ?), obowiązującą w godz. 22-6, w której to taryfie stawka opłaty stałej została obniżona. Co ciekawe, kilka dni po zatwierdzeniu przez URE pierwszej obniżki – do poziomu 20-30 proc. pierwotnej opłaty, dystrybutorzy wystąpili o jeszcze większą obniżkę i ją uzyskali. Tym razem opłata spadła ok. dziesięciokrotnie w stosunku do zeszłego roku. Czyżby pierwsza obniżka nie satysfakcjonowała ministerstwa?
Zatem z końcem stycznia, kiedy decyzje URE się uprawomocnią, opłata stała dystrybutora za dostarczenie 1 MWh spadnie z przedziału 228-163 zł do 21-16 zł. Czyli odbiorcy zostanie w kieszeni od 208 do 147 za zużytą w nowej taryfie megawatogodzinę. Pamiętajmy jednak, że spada opłata za dystrybucję, za samą energię zapłacimy zgodnie z taryfą naszego sprzedawcy. I oczywiście chodzi jedynie o godziny 22-6, przez resztę doby w taryfie G12as opłaty są takie same jak w innych. Jest jeszcze dodatkowy warunek skorzystania z nowej taryfy – obejmie ona jedynie nadwyżkę zużycia energii w stosunku do tego samego okresu zeszłego roku. W domyśle chodzi o tych, którzy zostaną zachęceni i zaczną używać elektrycznego ogrzewania teraz. Zużycie z sezonu 2016-2017 pozostanie bazą do wyliczeń w następnych latach.
Od razu można zauważyć, że dla tych, którzy już ogrzewają się regularnie prądem, nie zmieni się nic. Ogrzewanie elektryczne to i tak dość droga impreza – według GUS w 2015 r. ogrzanie 1 m2 powierzchni mieszkalnej węglem kamiennym – wliczając w to zapewne droższe ciepło sieciowe – kosztowało 21 zł, a prądem – już 37 zł. Mało więc prawdopodobne, że korzystający z tej formy ogrzewania zaczną nagle zużywać więcej energii po nocach.
Z kolei „antysmogowość” w nazwie sugeruje, że pomysłodawcy liczą na to, że gospodarstwa domowe, będące źródłami smogu przerzucą się na ogrzewanie elektryczne. Rozglądając się po miastach, terenach podmiejskich i wiejskich źródła niskiej emisji od razu podzielić można na dwa typy: luźną zabudowę typu jednorodzinnego oraz stare kamienice. Trudno nie zauważyć, że w znacznym stopniu pokrywa się to z wnioskami raportu Instytutu Badań Strukturalnych sprzed roku, w którym wskazano gruby najbardziej zagrożonych ubóstwem energetycznym. Według IBS można wyróżnić trzy: mieszkańców kamienic ogrzewanych węglem oraz mieszkańców starszych domów wiejskich, zarówno bez ogrzewania centralnego jak i z nim. Te ostatnie to zazwyczaj tzw. klocki, co najmniej dwu-, a często i trzy-kondygnacyjne okazałe budynki o dużej powierzchni i kubaturze.
Kolejna obserwacja jest taka, że wszystkie te typy często straszą z zewnątrz gołą cegłą, pustakami czy innym budulcem, o wiekowych oknach nie wspominając. Wniosek jest prosty, acz nieco poboczny do naszych rozważań – bez gruntownej termomodernizacji nic z ministerialnych pomysłów nie wyjdzie. Trudno sobie wyobrazić, by często ledwo otynkowany, ale za to pokaźny rozmiarowo „klocek” skutecznie ogrzać prądem. Sprawa zresztą wygląda identycznie w przypadku mniejszych, ale tak samo nie spełniających żadnych standardów izolacji domów jednorodzinnych. A na terenach wiejskich, czy podmiejskich są to główni truciciele. Bez wplątywania się w obliczenia można zaryzykować tezę, że nowa taryfa tu niczego nie zmieni, bo ogrzanie prądem tego typu budynków bez żadnej ich modernizacji kosztowałoby majątek, a nawet z termomodernizacją – bardzo dużo. Mówiąc krótko, typowe starsze budynki jednorodzinne do ogrzewania energią elektryczną kompletnie się nie nadają.
Weźmy jednak prawdziwy przykład domu o powierzchni 160 m2, ale zbudowanego parę lat temu w najwyższym standardzie energetycznym. I co ważniejsze zaprojektowanego pod kątem ogrzewania elektrycznego grzejnikami konwektorowymi. Właścicielka, nadzwyczaj dbająca o efektywność energetyczną, udostępniła nam szczegółowe dane, dotyczące zużycia energii elektrycznej wyłącznie do ogrzewania. Można więc potraktować ten przypadek jako wzorowy, zejście ze zużyciem energii i kosztami wydaje się już bardzo trudne. Jak widać, w sezonie grzewczym 2016/2017 właścicielka zużyła na ogrzewanie w sumie 5,327 MWh. Czyli – w zależności od dystrybutora oszczędziłaby 1100-780 zł, jeżeli – co ważne – maksymalnie wykorzystałaby do grzania godziny 22-6. Właśnie z tym założeniem tu pojawia się najpoważniejszy problem – bardzo trudno prognozować, ile kto zużyje w jakich godzinach, czyli w jakiej taryfie i – w efekcie – ile zapłaci.
Łatwo też policzyć, że zużycie energii elektrycznej na ogrzewanie w omawianym przypadku wynosi zaledwie 33 kWh/m2 na rok (sezon grzewczy), podczas gdy w uzasadnieniu do ministerialnego rozporządzenia wspomina się o wartości 100-350 kWh/m2 na rok, czyli wielokrotnie większej. Co z jednej strony pokazuje, ile może dać solidna termomodernizacja, a z drugiej – że koszty ogrzewania prądem mogą być nawet 10-krotnie wyższe od pokazanych tutaj.
Może więc chociaż lokatorzy starych kamienic skorzystają? Okazuje się, że niekoniecznie. Elektryczne dogrzewanie jest bowiem w takich budynkach powszechne, żeby zatem wykazać znaczący wzrost zużycia, musieli by w zasadzie całkowicie przerzucić się na energię elektryczną. Biorąc jedynie najniższą podawaną przez ministerstwo liczbę (100 kWh/m2) na ogrzanie 50-metrowego mieszkania potrzeba by 5 MWh na sezon. Przy cenie 1 MWh rzędu 600 zł, daje nam to koszt ok. 3 tys. zł i 1000-730 zł „zniżki” w G12as. Oczywiście pod warunkiem, że będziemy się grzać jedynie między 22 a 6 rano, co jest mało komfortowe. Ale to już prawie 30 proc. mniej. A jeżeli nasz budynek jest stary, nieszczelny i potrzebuje znacznie więcej ciepła? Liczby 350 kWh/m2 ministerstwo chyba nie wzięło „z sufitu”. Wtedy koszty szybują. Co prawda razem z nimi idzie w górę kwota, której nie zapłacimy, ale tak czy inaczej to co zostaje to grube tysiące. Nie doliczyliśmy także kosztu dodatkowych grzejników, najlepiej, żeby nie były to zwykłe „konwektory”, tylko grzejniki akumulacyjne. Co przekłada się na jednorazowy wydatek kolejnych paru tysięcy złotych. Dla gospodarstw domowych zagrożonych ubóstwem, w tym ubóstwem energetycznym nie wygląda to na atrakcyjną propozycję.
Czytaj także: Koniec z kreatywnym pomiarem smogu w uzdrowiskach
Reasumując, „antysmogowa” oferta sprowadza się do tego: zapłać za ogrzewanie dużo więcej, a dzięki nowej taryfie zapłacisz mniej, może nawet wyraźnie mniej. Oferta sprowadza się więc do ograniczenia, ale jedynie wzrostu kosztów ogrzewania.
Jeśli nie powstanie program terrmodernizacji adresowany do mieszkańców domów jednorodzinnych w mniejszych miastach antysmogowa taryfa będzie tylko wisienką bez tortu