Brytyjczycy nie chcą więcej wiatraków w swoich gminach. Tak przynajmniej twierdzi brytyjski rząd i forsuje zmiany prawa, które utrudni ich budowę. W Polsce ta walka właśnie się rozpoczyna.
Nasuwa się jednak pytanie – czy to sam pomysł brytyjskich konserwatystów tak wstrząsnął Brytyjczykami, czy też forma, w której ta, dla wielu od dawna wyczekiwana, informacja trafiła do mediów a następnie do angielskich, szkockich czy walijskich domów.
Początkowo wydawało się, że może to być primaaprilisowy żart mediów, ale przeciek z koalicyjnej partii Liberalno-Demokratycznej brzmiał w telewizyjnych czy prasowych przekazach sensacyjnie. Oto bowiem w nieoficjalnych rozmowach David Cameron przekonywać miał lidera liberalnych demokratów Nicka Clegga do poparcia w parlamencie projektu nowych przepisów dotyczących powstawania lądowych farm wiatrowych, których celem było ograniczenie liczby nowych turbin na brytyjskich polach. Clegg nie dość, że propozycję natychmiast odrzucił, to jeszcze nadał jej publiczny status zezwalając na przeciek do mediów.
– Za każdym razem o lokalizacji farm wiatrowych decyduje lokalna społeczność. To oni wiedzą najlepiej gdzie dane instalacje mogą być budowane. Inaczej jest tylko w przypadku dużych farm na morzu, na które pozwolenie wydaje rząd. Nie możemy powiedzieć, że jesteśmy za lub przeciwko farmom wiatrowym na lądzie. Za każdym razem to lokalna społeczność powinna zdecydować, czy konkretne miejsce jest odpowiednie. Na pewno jednak potrzebujemy zrównoważonego rozwoju, zarówno na wiatraków na lądzie, jak i na lądzie, podobnie jak innych technologii – tłumaczy w rozmowie z portalem WysokieNapiecie.pl politykę swojego rządu Michael Fallon, wiceminister energetyki Wielkiej Brytanii.
Medialna zawierucha
Od tego czasu na temat lądowych farm wiatrowych w brytyjskich mediach wypowiedział się chyba niemal każdy przynajmniej nieco znany mieszkaniec Zjednoczonego Królestwa, a temat zaczął żyć własnym życiem.
Przy okazji jednak wielu niedzielnych komentatorów dowiedziało się, że de facto już pięć miesięcy temu rząd postawił krzyżyk na stawianych na lądzie wiatrakach. I to przy pełnym poparciu swojego koalicjanta. Na początku grudnia Departament ds. Energii i Zmian Klimatu, na którego czele stoi liberalny demokrata Ed Davey, zaprezentowało bowiem nowe stawki subsydiów dla poszczególnych rodzajów energetyki odnawialnej na najbliższe lata. Największym poszkodowanym okazały się w nich właśnie lądowe farmy wiatrowe, którym obcięto subsydia o 5 proc. Do marca 2017 roku wynoszą one 95 funtów za każdą wyprodukowaną megawatogodzinę energii a od kwietnia 2017 – 90 funtów. Warto tutaj dodać, że i tak jest to około dwukrotnie więcej niż dziś wynoszą hurtowe ceny energii na brytyjskim rynku.
Jednocześnie dla morskich farm wiatrowych przyjęto wyższe, od wcześniej zapowiadanych, poziomy subsydiów – 155 funtów za megawatogodzinę do marca 2016, 150 funtów do marca 2017 i 140 funtów od kwietnia 2017.
Już wówczas branża wiatrowa przestrzegała, że ta pozornie niewielka zmiana może przesądzić o zakończeniu ogromnej kariery, jaką w Wielkiej Brytanii zrobiły lądowe turbiny wiatrowe.
Krajobraz usiany wiatrakami
Obecnie jest ich w całym kraju 4,3 tys. o łącznej mocy 7100 MW, z czego połowa w Szkocji, a jedna czwarta w Anglii. W wielu rejonach kraju nie da się dostrzec horyzontu, na którym nie rysowałyby się charakterystyczne sylwetki kręcących się turbin.
Dla porównania w Polsce jest ponad 800 farm wiatrowych, z których wiele składa się z od kilku do nawet kilkudziesięciu wiatraków. Ich łączna moc jest o połowę mniejsza niż w Wielkiej Brytanii i wynosi ok. 3400 MW (10 proc. mocy w całym polskim systemie energetycznym).
W lutym tego roku energetyka wiatrowa odpowiadała za 11 proc. całości wytwarzania brytyjskiej energii elektrycznej, bijąc tym samym historyczny rekord. Produkcja energii wiatrowej w tym miesiącu wyniosła w sumie 2,75 TWh, wystarczająco dużo by zapewnić zasilanie dla 6,5 mln gospodarstw domowych.
Doszło jednak do sytuacji, że to, co jeszcze kilka lat temu było dumą wielu gmin, stało się dla nich ciężarem i istotnym problemem dla dalszego rozwoju. Przeciwko powstającym jak grzyby po deszczu farmom wiatrowym coraz częściej protestują mieszkańcy, dla który kolejna farma w okolicy to wcale nie perspektywa tańszej energii (a często wręcz przeciwnie, gdyż wiatraki zajmują miejsce tańszych, ale mniej ekologicznych elektrowni węglowych i gazowych) a widmo spadku wartości ich nieruchomości i niewymierna szkoda w postaci zaburzenia sielskiego, wiejskiego krajobrazu, na podziwianie którego pracowali przez całe swoje zawodowe życie.
Nie brakuje również głosów mówiących o tym, że energetyka wiatrowa stała się w efekcie rządowych subsydiów poważnym konkurentem dla brytyjskiego rolnictwa zajmując często najbardziej żyzne grunty pod kolejne farmy.
W tej sytuacji propozycja konserwatystów brzmi przynajmniej rozsądnie. O co bowiem chodzi w tej rzekomej próbie antyekologicznego przewrotu w brytyjskiej energetyce? Rząd chce jedynie by więcej do powiedzenia w sprawie lokalizacji kolejnych farm wiatrowych miały lokalne samorządy a nie instytucje centralne zatwierdzające projekty i wydające pozwolenia na budowę. Ma to dać większy głos w całym procesie mieszkańcom, którzy za oknem mają podziwiać kolejny las metalowych drzew.
I tutaj rozwiać należy kolejny mit, a mianowicie ten, że nowe przepisy sprawią, że większość potencjalnych zielonych inwestycji przepadnie co pociągnie za sobą straty dla całej gospodarki. Okazuje się bowiem, że już w oparciu o dotychczasowe przepisy niemal połowa wniosków o pozwolenia na budowę nowych farm była odrzucana. W 2013 roku takich odrzuconych wniosków było 134 przy 141 zatwierdzonych. Co więcej, rosnąca tendencja w zakresie odrzucanych wniosków utrzymuje się już od pięciu lat.
– W Wielkiej Brytanii coraz trudniej jest uzyskać pozwolenia niezbędne do budowy farm wiatrowych na lądzie – przyznaje minister Michael Fallon. Prawdopodobnie to efekt tego, że część najlepszych lokalizacji została już wykorzystana, ale także dlatego, że część opinii publicznej jest do nich negatywnie nastawiona. Dlatego stosunek projektów realizowanych do rozpoczynanych spada. Kiedyś był na poziomie ok. 70 proc., teraz to ok. 35 proc. Inaczej jest w Szkocji, gdzie poziom zaludnienia jest mniejszy.
Wiatrakowa ewolucja – z lądu do morza
W miejsce niekontrolowanego rozrostu lądowych farm, rząd proponuje jednak inne rozwiązanie. Zwiększane jest bowiem wsparcie dla inwestorów chcących stawiać farmy wiatrowe na morzu. Nie tak dawno rząd przyjął w tej sprawie sektorową strategię, której celem jest nie tylko zachęcenie koncernów energetycznych do stawiania nowych farm na morzu, ale także przyciągnięcie do Wielkiej Brytanii firm produkujących te turbiny i podzespoły do nich a także świadczących usługi ich montażu czy serwisowania. W efekcie powstać ma cała gałąź przemysłu, na której zyskałaby cała gospodarka.
Są już pierwsze efekty. Kilka tygodni temu budowę dwóch fabryk w okolicach miasta Hull zapowiedział niemiecki Siemens. Koncern ma tu zainwestować łącznie 160 mln funtów i po raz pierwszy na świecie na skalę przemysłową budować nową generację turbin o śmigłach długości 75 metrów, których moc będzie niemal dwukrotnie większa od obecnie instalowanych na morzu wiatraków.
Już w tej chwili Wielka Brytania jest na skalę światową gigantem morskiej energetyki wiatrowej. Zainstalowane tu moce (obecnie 3600 MW) są bowiem większe niż wszystkich pozostałych krajów świata razem wziętych.
Wielka Brytania ma warunki naturalne sprzyjające tej gałęzi energetyki i trudno się dziwić, że rząd chce tę szansę wykorzystać. I choć pojawiają się ostatnio pewne zgrzyty w postaci anulowanych lub zmniejszanych projektów, to nowych inwestycji w tym sektorze nie brakuje. Obok 22 już istniejących morskich farm wiatrowych, pięć kolejnych jest w trakcie budowy, siedem ma już pozwolenia a dalszych 11 oczekuje na ich wydanie. Łącznie na różnym etapie realizacji są farmy wiatrowe o łącznej mocy 16 500 MW.
Moc polityki
Oczywiście w tej idei kryje się jedno istotne „ale”. Wyższe subsydia dla morskich farm wiatrowych oznaczają, że brytyjskim konsumentom za wyprodukowaną w nich energię przyjdzie więcej zapłacić. Wielu wyborcom już teraz się to nie podoba a po ostatnich podwyżkach cen wprowadzonych przez wszystkich największych dostawców notowania rządzącej koalicji mocno spadły. Nikt nie ukrywa też, że w kolejnych latach konsumenci jeszcze bardziej odczują konsekwencje polityki klimatycznej w postaci wyższych rachunków za prąd i gaz.
Rząd póki co stawia na interes krótkookresowy, a więc zwiększenie swoich szans przez przyszłorocznymi wyborami poprzez zaspokojenie interesów lokalnych. Na ile jest to polityka długookresowa trudno dziś przewidzieć. Wiele zależy przede wszystkim od międzynarodowych ustaleń w zakresie polityki klimatycznej (zarówno w łonie Unii Europejskiej jak i na poziomie globalnym), ale także od powodzenia próby reaktywowania brytyjskiej energetyki atomowej po ponad 20 latach przestoju inwestycyjnego.
Wiadomo jednak, że już dziś konserwatyści w swojej krucjacie przeciwko lądowym farmom wiatrowym nie są skazani na porażkę. Jednoznacznie przeciwko budowie kolejnych farm wypowiada się bowiem rosnąca ostatnio w siłę eurosceptyczna partia UKIP Nigela Farage’a. W zamian chcą zwiększenia roli lokalnych surowców w energetyce, w tym przyspieszenia prac nad gazem łupkowym.
Dyskusja nad przyszłością polityki klimatycznej UE trwa jak Unia długa i szeroka. Wiele wskazuje na to, że brytyjski głos w tej sprawie może być donośny, szczególnie jeśli rząd spełni swoje obietnice przeprowadzenia referendum w sprawie wystąpienia Zjednoczonego Królestwa z UE a Brytyjczycy poprą taki scenariusz. Czy pomoże to jednak w obniżeniu rachunków za prąd? Zapewne nie, ale wielu Brytyjczyków może być zdecydowanych to sprawdzić.
W którym kierunki wieje w Polsce?
Także w Polsce część polityków wykorzystuje walkę z wiatrakami jako oręż wyborczą. Ich zapał jest tym większy, im większy jest sprzeciw mieszkańców, zwłaszcza na wsi, gdzie wiatraki powstają. W parlamencie znalazły się już dwie ustawy – jedna autorstwa posłów PiS, a druga prezydenta Bronisława Komorowskiego – które mają ograniczyć stawianie farm wiatrowych na lądzie. Zdaniem ich autorów przeszkadzają okolicznym mieszkańcom i psują krajobraz.
Rząd Donalda Tuska, w przeciwieństwie do rządu Davida Camerona, nie zamierza jednak zbyt szybko rozwijać jeszcze droższej energetyki wiatrowej na morzu. Zgodnie z oficjalnymi planami pierwsza taka farma w polskim obszarze Bałtyku miałaby się pojawić do 2020 roku, ale nie ma na to szans. Także nowy model wsparcia energetyki odnawialnej, którego projekt rząd przyjął tydzień temu, nie pozwoli na jej rozwój jeszcze bardzo długo.
Komentuje Katarzyna Łukasik z Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej W debacie o energetyce odnawialnej w Polsce, zwłaszcza o energetyce wiatrowej, często pojawiają się wątki dotyczące nowych rozstrzygnięć w tym zakresie w innych krajach europejskich. Najczęściej przywoływanymi przykładami są planowane zmiany we wsparciu technologii odnawialnych w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Niestety, technologie odnawialne są także zakładnikami partykularnych interesów różnych grup przemysłowych, a ostatnimi czasy także niektórych grup politycznych. Jak zwykle w tego rodzaju debatach, złożone interpretacje często nie idą w parze z faktami. Jednym z najczęściej pomijanych aspektów jest zupełnie inny etap rozwoju, w którym znajduje się energetyka wiatrowa w tych krajach, w porównaniu z Polską. Nie ulega wątpliwości, że wszelkie wsparcie dla technologii odnawialnych będzie z czasem malało, co jest naturalnym procesem związanym z regularnie malejącymi kosztami inwestycyjnymi oraz rosnącą konkurencyjnością tych technologii. Trudno jednak dopatrywać się analogii zarówno w debacie medialnej o OZE, jak i w zmianach mechanizmów wsparcia, planowanych w Wielkiej Brytanii i w Polsce. Choć inwestorzy brytyjscy mogą odczuć obniżenie wsparcia dla lądowych farm wiatrowych, to skalą tego obniżenia trudno porównać do wieloletniej niepewności co do planowanych zmian systemu wsparcia w Polsce, związanej z przedłużającymi się pracami nad ustawą o OZE. Pokazuje to również, że niesłusznie w Polsce wyraża się obawy o inwestycje w elektrownie wiatrowe na morzu, ponieważ są to aktualnie technologie sprawdzone, stabilne i wysoko produktywne, jednak wciąż wymagające wyższego wsparcia, niż inwestycje realizowane na lądzie. Wydaje się, że zmiany w wysokości wsparcia tych technologii są wyrazem precyzyjnego planowania nakładów i korzyści oraz dostosowania ich do warunków rynkowych, a nie, jak się zwykło interpretować te zmiany w Polsce – odejścia od wspierania określonych inwestycji. |