Wielka Brytania ma przepisy i warunki by zostać jednym z europejskich liderów w walce ze zmianami klimatu. Jednak w trybach wiatraków zaczyna zgrzytać polityczny piasek.
Brytyjczycy zainstalowali dotychczas ok. 19 GW mocy w odnawialnych źródłach energii (OZE), z czego ponad połowa to lądowe i morskie farmy wiatrowe. Dzięki temu tylko w OZE mają blisko połowę tego, co Polska we wszystkich swoich elektrowniach.
Ze statystycznego punktu widzenia miniony rok był kolejnym znakomitym okresem dla brytyjskiej energetyki odnawialnej – przyrost w ciągu 12 miesięcy wyniósł ponad 4 GW. Dla porównania w Polsce niespełna ćwierć tego, a cel na 2020 rok oba kraje mają taki sam – 15 proc. udziału OZE w zużyciu energii.
Zielone inwestycje wyhamowują
Niepokojący był jednak pierwszy od dawna spadek mocy kwartał do kwartału (o około 400 MW). W momencie publikacji danych (połowa lutego) rząd tłumaczył to zamknięciem jednej dużej elektrowni na biomasę (Tilbury), która wyczerpała swój przydział emisji zanieczyszczeń w ramach unijnej dyrektywy.
W międzyczasie z brytyjskiego rynku napływały coraz bardziej niepokojące informacje o inwestorach wstrzymujących lub całkowicie anulujących swoje zapowiedziane wcześniej projekty w OZE. Jeszcze pod koniec zeszłego roku Scottish Power oraz RWE porzuciły plany budowy dwóch morskich farm wiatrowych o łącznej mocy 3 GW. To tyle, ile duża elektrownia jądrowa.
Wraz z nowym rokiem dołączyły do nich kolejne inwestycje. Tylko w lutym zamrożono projekty o łącznej mocy 4,4 GW (w tym rekordowy projekt morskiej farmy wiatrowej Dogger Bank zmniejszony o 1,8 GW) i nic nie wskazuje żeby na tym lista się zamknęła. Oczywiście nie brakuje optymistów – duński DONG Energy zapowiada kolejne inwestycje w morskie farmy wiatrowe i przewiduje, że do 2020 roku uda mu się obniżyć koszty wytwarzania energii wiatrowej na morzu do około 100 funtów za megawatogodzinę. Byłoby to niewiele więcej, niż otrzymywać ma od 2023 r. budowana w południowej Anglii elektrownia atomowa EDF. A firma doradcza Roland Berger szacuje, że w 2020 roku koszty energii z morskich farm wiatrowych powinny spaść jeszcze bardziej – do ok. 75 funtów/MWh.
Według danych organizacji branżowych na różnym stadium planowania lub budowy są projekty o łącznej mocy około 20 GW, z czego 16,5 GW to planowane farmy wiatrowe. Problem jednak w tym, że zdecydowana większość z nich nie wystąpiła nawet jeszcze o pozwolenie na budowę, a więc może zostać w każdej chwili anulowana.
Od początku roku inwestorzy wystąpili o oficjalne pozwolenie dla 13 projektów (trzech solarnych i dziesięciu wiatrowych) o łącznej mocy nieco ponad 300 MW. Z wcześniej przedłożonych projektów, od początku roku rozpatrzonych zostało 36, z czego 10 odrzucono, osiem zostało wycofanych przez inwestorów a pozwolenie otrzymało osiemnaście o łącznej mocy 383 MW.
Cameron mniej ekologiczny, bardziej ekonomiczny
Skąd taki zastój w nowych inwestycjach w OZE? Choć większość inwestorów nie przyznaje tego wprost, to organizacje branżowe nie kryją, że rząd przestał spoglądać na energetykę odnawialną równie przychylnym okiem, jak w latach poprzednich.
Gabinet Davida Camerona ma poważny problem polityczny – rosnące ceny energii dla odbiorców. Po fali podwyżek u największych sprzedawców na rząd posypała się fala krytyki. Ten odpowiedział oskarżając m.in. spółki energetyczne. Największej z nich – British Gas – pogroził nawet przymusowym podziałem przedsiębiorstwa. Kolejnym winnym jest Unia ze swoją polityką energetyczno-klimatyczną promującą droższe, ale „zielone” technologie.
Na początku grudnia zeszłego roku brytyjski rząd przedstawił ceny energii w ramach nowego mechanizmu tzw. kontraktów różnicowych. Ich celem jest określenie ile dokładnie zarobi inwestor. Dla przykładu morskie farmy wiatrowe uzyskały cenę w wysokości 155 funtów/MWh, a do 2019 roku ma ona spaść do 140 funtów/MWh. Jeżeli w tym czasie ceny rynkowe energii będą niższe, rząd dopłaci inwestorom różnicę, a gdy wyższe – inwestorzy oddadzą nadwyżkę do budżetu.
Stawki te wzbudziły wśród inwestorów i organizacji branżowych spore niezadowolenie. Ich zdaniem oznacza to w praktyce bardzo niewielkie szanse na opłacalność wielu projektów (przede wszystkim w energetyce wiatrowej i solarnej).
Rząd bronił się tłumacząc niższe niż oczekiwano stawki spadającymi kosztami technologii odnawialnych.
Z drugiej strony niezadowolenie wyrazili odbiorcy, którzy przekonują, że kontrakty dla elektrowni atomowej są dwu-, a dla morskich wiatraków trzykrotnie wyższe, niż obecna cena energii. – Wielka Brytania ma najprawdopodobniej najwyższe ceny energii na świecie – grzmiał w rozmowie z BBC Jim Ratcliffe, właściciel chemicznego giganta Ineos.
Zagrożone plany
Według prognoz rządowych do 2020 roku kontrakty różnicowe mają przynieść nawet 40 mld funtów dodatkowych nakładów inwestycyjnych w brytyjskim sektorze OZE. Może to zaowocować nawet podwojeniem obecnych mocy wytwórczych do końca dekady.
Obserwując jak inwestorzy wyrażają swój sceptycyzm redukując inwestycje można mieć obawy, czy aby na pewno rządowe przewidywania mają realne szanse na spełnienie.
O tym, że sytuacja jest poważna najlepiej świadczy przygotowany przed kilkoma dniami raport parlamentarnego Komitetu ds. Audytu Środowiskowego, w którym przestrzega on rząd przed poważnym niedoinwestowaniem sektora niskoemisyjnych źródeł energii, co może skutkować nie tylko niespełnieniem celów klimatycznych, ale przede wszystkim niedoborem wytwarzania energii.
W 2012 roku rząd powołał do życia Bank Zielonych Inwestycji (Green Investment Bank) z kapitałem początkowym 3,8 mld funtów na wsparcie inwestycji niskoemisyjnych. Bank oszacował, że brytyjska energetyka potrzebować będzie około 200 mld funtów inwestycji w moce niskoemisyjne w ciągu 10 lat. Ponad połowa tej kwoty (110 mld funtów) miałaby być wykorzystana na zastąpienie likwidowanych mocy węglowych oraz przewidzianych do wyłączenia elektrowni atomowych.
Parlamentarny komitet ostrzega, że obecne tempo wydatków inwestycyjnych rzędu 8-10 mld funtów rocznie może w konsekwencji dać łączne inwestycje na poziomie zaledwie 100 mld funtów, czyli tylko połowy niezbędnej kwoty. Zdaniem autorów konieczne jest znaczące zwiększenie inwestycji, jeśli brytyjska energetyka ma uniknąć poważnego kryzysu.
Brytyjskie Ministerstwo Energii i Zmian Klimatu konsekwentnie powtarza jednak, że już istniejące i wdrażane obecnie mechanizmy są wystarczające by zapewnić niezbędne środki na przebudowę brytyjskiej energetyki.
Brytyjczykom nie po drodze z europejską polityką klimatyczną?
Obie strony wydają się mieć swoje racje, więc konieczny będzie konsensus, który pozwoli inwestorom zachować opłacalność swoich projektów, a rządowi da gwarancję wystarczającej produkcji energii po akceptowalnej przez konsumentów cenie.
Pozostaje tylko jedno ale – gdzie w tym wszystkim miejsce polityki klimatycznej? Nieprzypadkowo w brytyjskiej debacie nad przyszłością energetyki aspekt ten zszedł ostatnio na drugi, a może nawet trzeci plan. I choćby z tego powodu nie należy lekceważyć planów przeprowadzenia referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE.
Jeśli do referendum rzeczywiście dojdzie (warunkiem jest utrzymanie władzy przez konserwatystów po wyborach w 2015 roku), a UE będzie nadal realizować swoją misję wybawców klimatu, to można być niemal pewnym, że energetyka i kwestia polityki klimatycznej staną się jedną z kluczowych osi sporu pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami wyjścia Zjednoczonego Królestwa z UE.
Tymczasem ceny energii dla OZE już są kartą przetargową w referendum decydującym o przyszłości Wielkiej Brytanii. Tak zdaniem obserwatorów należy interpretować wyższe, niż gdziekolwiek indziej w Wielkiej Brytanii i prawdopodobnie najwyższe na świecie, stawki dla wiatraków stawianych na szkockich wyspach. To sygnał gabinetu Camerona, że jeżeli Szkoci w referendum zaplanowanym na 18 września zdecydują się odłączyć od Wielkiej Brytanii, wówczas stracą i ten bonus fundowany przez rząd w Londynie.
Więcej o brytyjskiej reformie rynku energetycznego
Francusko-chiński atom w Wielkiej Brytanii. Co to oznacza dla Polski?
Brytyjska lekcja interwencji w energetyce