Spis treści
Obecnie dowodów na to, że emisje da się obniżyć nie brakuje, choć niekoniecznie jest to sposób, który służy pozytywnie odbieranemu zrównoważonemu rozwojowi. Jak donosił Carbonbrief w wyniku zastoju spowodowanego koronawirusem emisje w Chinach obniżyły się tymczasowo nawet o jedną czwartą. Niestety, przy okazji nie wpłynęło to znacznie na poprawę jakości powietrza, podobnie zresztą jak w Polsce, gdzie domowe kopciuchy pracują w najlepsze spalając 87 proc. węgla wykorzystywanego w ten sposób w całej UE. Skurczył się globalny i unijny rynek transportowy, w tym przewozów lotniczych i związanych z tym emisji, a większość mniej lub bardziej oficjalnych spotkań została odwołana, przesunięta, lub przeniosła się do internetu, tym samym powodując pytania o to, czy faktycznie trzeba latać żeby się spotkać. A to tylko kilka przykładów, bo efekty pandemii uderzają w każdy sektor i każdy aspekt naszego życia, w politykę klimatyczną też.
Czytaj także: „Siada” gospodarka, spada zużycie prądu. Gdzie najbardziej?
Globalne zaburzenia negocjacyjne
O tym, że rok 2020 miał być przełomowy dla globalnych wysiłków na rzecz klimatu z pewnością nie trzeba przypominać Brytyjczykom i Sekretariatowi Konwencji Klimatycznej, które muszą zadbać o postęp i ambicje w negocjacjach. Brytyjczycy jako przyszła Prezydencja COP26 starali się dotychczas agitować klimatycznie online. Ale nawet gdyby to było w miarę efektywne, to i tak nie rozwiązuje to szeregu trudności związanych z organizacją szczytu. Z największych wyzwań należy wymienić:
- Zagrożenie epidemiczne, które do listopada wcale nie musi całkowicie ustąpić. Tu w grę nie wchodzi tylko zebranie ok. 30 tys. osób w jednym miejscu, ale także ich podróże ze 196 państw, w których pandemia będzie rozwijać i zwijać się w różnym tempie.
- Ograniczenie, a nawet zupełny brak możliwości, by rządy w czasie kryzysu przygotowały nowe i ambitniejsze plany (NDC) na 2030 r. i strategie na 2050 r. To właśnie one mają być głównym, politycznym celem COP26. Przedsmak porażki pojawił się niedawno wraz z decyzją Japonii o nie zwiększaniu jej celu na 2030 r. w ramach Porozumienia paryskiego.
- Nieformalne i formalne spotkania negocjacyjne, na których wypracowywane są polityczne kompromisy niezbędne dla sukcesu poszczególnych elementów szczytu. A po ubiegłorocznej porażce COP25 w Madrycie jest co negocjować.
Dotychczasowe spotkania organizowane online nie zdają egzaminu, o czym głośno mówią zwłaszcza państwa rozwijające się, którym nie zawsze dobre połączenia internetowe nie gwarantują równego uczestnictwa w dyskusji. Nikt nie jest też w stanie sobie wyobrazić jak mogłoby to działać w przypadku 196 państw i kilkunastu równoległych, odpowiednio zabezpieczonych spotkań, które zwyczajowo odbywają się w czasie negocjacji. Spotkania online uniemożliwiają także normalną dyplomację, która opiera się na nieformalnych uzgodnieniach i targach dobijanych w ostatniej chwili.
Czytaj także: Szczyt klimatyczny w Madrycie przyniósł fiasko. I co dalej?
Czerwiec w październiku, listopad na wiosnę i prima aprilis
Najważniejsze z takich formalnych spotkań gromadzących wszystkie państwa miało się odbyć w Bonn w czerwcu i trwać 2 tygodnie. Miało, bo na zebraniu (online) Biura Konwencji (organ administrujący procesem negocjacji, skupiający przedstawicieli wszystkich grup regionalnych i Prezydenta COP) zdecydowano, że czerwcowa sesja negocjacyjna (gromadząca z reguły ok. 3 tys. osób) odbędzie się w październiku w Bonn. Termin ten będzie ponownie weryfikowany w sierpniu – pod kątem sytuacji epidemicznej. Sam zaś szczyt COP26 zostanie przesunięty – na razie bez dat, choć ponoć Brytyjczycy proponowali maj 2021 r. Teraz mają czas żeby tę propozycję skonsultować z wszystkimi państwami.
Może akurat 1 kwietnia nie był najlepszą datą na ogłaszanie tak sensacyjnych informacji, ale w tym roku nikt (łącznie z portalem WysokieNapiecie.pl) nie miał głowy do wymyślania szczególnie wyrafinowanych primaaprilisowych dowcipów.
Jeśli założymy, że COP26 odbędzie się w maju 2021 r. to trzeba zdecydować także, co stanie się z COP27, który miałby się odbyć w jednym z afrykańskich państw w listopadzie lub grudniu tego samego roku. W tak krótkim czasie trudno byłoby go odpowiednio przygotować, do tego pojawia się pytanie, czy w ogóle warto. Wielu ekspertów, w tym pisząca ten artykuł, zastanawia się czy tegoroczny szczytowy precedens mógłby stać się odpowiednim bodźcem do zreformowania procesu negocjacji. Od dawna mówiło się o ograniczeniu częstotliwości rozrastających się do nieprzyzwoitych rozmiarów szczytów. Mogłyby się odbywać co 2 lata – a nie co roku.
Reforma szczytu
Przydałoby się też ograniczyć ilość tematów na agendach 5 organów funkcjonujących w ramach negocjacji. Wiele z nich to symbole wieloletnich zaszłości, istniejące tylko dlatego, że np. jedno państwo nie życzy sobie, by jakiś temat zniknął (do zmian w agendach potrzebny jest konsensus). Wiele kontrowersji wzbudza także fakt, że zebranie się na takim szczycie tysięcy ludzi przekłada się na znaczny wzrost emisji – w tym przede wszystkim z lotnictwa.
Potencjalnie w dyskusję o reformie szczytu wpisał się ostatnio dość intrygujący pomysł Wielkiej Brytanii i Chin by organizowane przez nie szczyty: klimatyczny i bioróżnorodności (też przesunięty z października na nieokreśloną przyszłość) stały się „dobrymi okazjami dla obu stron na promowanie międzynarodowej współpracy w zakresie zdrowia i zapobiegania epidemiom”. Można założyć, że w ten sposób dyplomacja klimatyczna nabrałaby nowych, bardzo chińskich barw.
Na potencjalną osłodę można dodać, że jeśli Donald Trump nie wygra najbliższych wyborów prezydenckich, to COP26 mógłby być dobrym początkiem restartu politycznego przywództwa USA. Do tego czasu, być może, udałoby się Stanom ponownie ratyfikować Porozumienie paryskie, z którego oficjalnie wyjdą 4 listopada br.
Czytaj także: Firmy obiecują zerowe emisje CO2. Jak to osiągną?
Globalne zawieruchy a polityka klimatyczna
Wraz z rozwojem epidemii w Chinach pojawiły się problemy z łańcuchami dostaw z tego państwa, a w wyniku wojny cenowej pomiędzy OPEC i Rosją znacznie spadły światowe cen ropy i gazu. W miarę jednak jak pandemia zaczęła przybierać na sile, zaczęły się także pojawiać uzasadnione obawy kryzysu ekonomicznego, którego całkowitych rozmiarów nie da się jeszcze oszacować, a który może się przełożyć na brak środków na inwestycje – także te niskoemisyjne.
Wiedzą i mówią o tym wszystkie poważniejsze instytucje międzynarodowe, think tanki i biznes zaangażowany w ochronę klimatu. Proponują one, by w ramach pakietów chroniących i stymulujących powirusową gospodarkę „zielony” komponent miał decydujące znaczenie, zaznaczając, że pojawienie się pandemii nie eliminuje coraz pogłębiającego się kryzysu klimatycznego. W tym samym duchu wypowiadał się Fatih Birol, szef Międzynarodowej Agencji Energetycznej, wskazując, że pakiety stymulacyjne powinny zawierać elementy czystej transformacji energetycznej.
Niestety, jak wskazują ostatnie informacje, tymi wskazówkami nie za bardzo przejmują się najwięksi światowi emitenci. W szczególności nie przejmują się Chiny, które z defensywnej pozycji światowego ogniska wirusa przeszły na ofensywną pozycję dobroczyńcy dostarczającego światu pomocy. Chińskie fabryki pracują już pełną parą i emitują. Jest więc bardzo mało prawdopodobne aby w takiej sytuacji ochrona klimatu utrzymała się w czołówce priorytetów chińskiego rządu. Papierkiem lakmusowym będzie tutaj planowane na 2020 r. wprowadzenie w Chinach systemu handlu emisjami obejmującego całe państwo, a nie tylko wybrane prowincje.
Niezbyt zielono jest też w Stanach Zjednoczonych, gdzie prezydent ostatnio znacząco poluzował przepisy środowiskowe, a teraz przymierza się do usunięcia przepisów wymuszających obniżenie emisyjności samochodów – a to wszystko w imię wsparcia gospodarki w jej walce z wirusowym kryzysem. Otuchy nie dodała także decyzja Japonii o niezwiększaniu jej celu do 2030 r.
Czytaj także: Ceny ropy i gazu lecą w dół. Jakie będą dalsze skutki ataku koronawirusa?
Unijne przepychanki
Biorąc pod uwagę powyższe, należy się spodziewać, że podobną dyskusję o pierwszeństwie kryzysów zaczynie przechodzić wkrótce także UE. Tym samym Europejski Zielony Ład – pakiet ponad 50 aktów prawnych, strategii i inicjatyw, które w perspektywie 2050 r. ma doprowadzić do neutralności klimatycznej – zostanie poddany ciężkiej próbie. Z jednej strony mamy więc kryzys wirusowo-ekonomiczny, którego uderzenia nie bez podstawy obawiają się m.in. sektory energochłonne, a w Polsce dodatkowo i tak już ledwo zipiące górnictwo. Z drugiej strony zaś mamy kryzys klimatyczny i dotychczas konsekwentnie realizowany plan redukcji emisji wraz z zamiarem jego zaostrzenia – i to jeszcze w tym roku.
Pierwsze z pomysłami na powstrzymanie „zielonego szaleństwa” z okazji koronakryzysu wyszły Polska (a konkretnie wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski, który zaproponował zniesienie ETS ) oraz Czechy. Premier Babiš po prostu wypalił, żeby zapomnieć teraz o Zielonym Ładzie i zająć się wirusem. Najnowszym członkiem sceptycznej orkiestry jest minister finansów Estonii, który podobnie jak wspomniany polski wiceminister, głośno zastanawia się czy nie dałoby się tymczasowo wyjść z systemu handlu emisjami – EUETS, ale żadne realne działania w tej sprawie nie zostały podjęte. Rzeczniczka Komisji Europejskiej ds. Zielonego Ładu na wszelki wypadek poinformowała, że w świetle unijnego prawa nie ma możliwości „wyjścia” z systemu handlu emisjami.
Zielona transformacja
Co prawda w UE nie słychać głosów poparcia dla tych inicjatyw, ale bierny opór może również być kłopotem dla realizacji planów Komisji. Kluczowe w tej układance są Krajowe Plany na rzecz Energii i Klimatu, które miały służyć Komisji do oszacowania możliwości poszczególnych państw członkowskich i całej UE w wypełnianiu wyższych celów redukcyjnych. Dotychczas nie przedłożyły ich: Niemcy, Luksemburg, Rumunia, Irlandia i Francja. Trudno oczekiwać, by w obecnej, krytycznej sytuacji Komisja nie brała pod uwagę ograniczonych możliwości tych rządów do planowania i przyjmowania strategicznych dokumentów tej wagi. Ale jak ostatecznie zareaguje, jeszcze nie wiemy.
Mimo to Frans Timmermans, zastępca szefowej Komisji Europejskiej zapowiada dalsze prace nad kolejnymi elementami Zielonego Ładu i 31 marca ogłosił rozpoczęcie konsultacji ws. zwiększenia unijnego celu redukcji emisji na 2030 r. z 40 do 50-55 procent. Zresztą, kilka dni wcześniej szefowie państw i rządów UE zebrani na Radzie Europejskiej również uznali, że przygotowania do powrotu do normalnego funkcjonowania po pandemii powinny uwzględniać m.in. zieloną transformację. Potwierdza to także zapowiedź rewizji nowej perspektywy finansowej (2021-2027), gdzie nawet pomimo walki z kryzysem dekarbonizacja pozostaje jednym z priorytetów.
Kolejnej okazji do podkreślenia kontynuacji obranego, zielonego kierunku dostarczyła zaś Komisji decyzja o przesunięciu COP26. Oświadczenie opublikowane w tym kontekście wyraźnie zaznacza, że „UE nie spowolni swoich prac – wewnętrznie i międzynarodowo – w przygotowaniach do ambitnego szczytu COP26”. Dotyczy to również prac na oceną możliwości zwiększenia celu oraz przedłożenia go w ramach Porozumienia paryskiego. Co prawda formalny termin na takie przedłożenie mija z końcem tego roku, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że przesunięcie terminu COP-u może skutkować także faktycznym odłożeniem decyzji o nowych celach. Z pewnością właśnie na to liczy Wielka Brytania jako Prezydencja szczytu dając państwom więcej czasu na oszacowanie skutków zarazy i przygotowanie nowych i oby zielonych planów rewitalizacyjnych. Pytanie, czy UE również się skusi na taki późniejszy termin.
Biorąc to pod uwagę można oczywiście zarzekać się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale rzeczywistość ma szansę te plany poważnie zrewidować. Jeśli zdaniem państw członkowskich zajdzie potrzeba rewizji planów, to na pewno usłyszmy o tym na czerwcowej Radzie Europejskiej – tej samej, na której Polska miała się ostatecznie określić ws. neutralności klimatycznej.
Czytaj także: Klimatyczna autostrada komisarza Timmermansa
Krajowe dylematy
To, że okołokryzysowej pomocy finansowej dla wszystkich nie starczy jest raczej oczywiste, podobnie jak oczywista jest kontynuacja megatrendów, o których pisze Forum Energii wskazując, że „węgiel będzie coraz mniej dostępny, drogi i tak samo emisyjny, technologie OZE będą coraz tańsze, a magazyny w końcu zaczną się upowszechniać” i postulując „odważne decyzje dotyczącej transformacji energetyki i szerokiego programu inwestycyjnego” jako odpowiedź na pokryzysowy szok gospodarczy.
O dziwo, podobnie sytuację zdaje się widzieć PGE zapowiadając, choć nie bez zastrzeżeń „przyspieszenie zielonego kierunku” w powirusowej rzeczywistości. Nie zaskakuje za to stanowisko Greenpeace, który od początku krajowej dyskusji nad gospodarczymi skutkami COVID-19 wskazuje, że „Sama tarcza antykryzysowa nie wystarczy. W centrum nowej strategii gospodarczej powinien być postawiony dobrostan ludzi i powstrzymanie kryzysu klimatycznego oraz rozwój podporządkowany unijnemu celowi neutralności klimatycznej, w tym opracowanie planu odejścia od węgla do 2030 r. z przygotowaniem planów sprawiedliwej transformacji, przyspieszeniem prac nad rozwojem OZE i energetyki prosumenckiej”.
Czytaj także: Jak pandemia uleczy polską energetykę i górnictwo
Warto dodać, że zgodnie ze słowami Marka Gróbarczyka – ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, ze skutkami kryzysu klimatycznego możemy mieć do czynienia już w tym roku. Zapowiedział on, że już tej wiosny możemy mieć „najsilniejszą od 50 lat suszę ze względu na małe opady”. Co prawda nie wspomniał przy okazji, że tego rodzaju susze będą pojawiać się coraz częściej właśnie ze względu na zmiany klimatu, ale my to i tak wiemy z „Polityki Ekologicznej Państwa 2030”.
Poza tym po stronie rządu nasza narodowa schizofrenia klimatyczna ma się dobrze. Obecna wersja tarczy antykryzysowej zawiera regulacje chroniące sektor OZE opracowane przez Ministerstwo Klimatu, które również wysłało do Brukseli list wnioskując o dodatkową ochronę dla rozwoju inwestycji w OZE. Ponadto Minister Kurtyka zapewnia o kontynuacji programu „Czyste Powietrze”, „Mój Prąd”, a z drugiej strony przedłuża o 6 lat koncesję na wydobycie węgla brunatnego dla PGE GiEK. Czyli „zielonemu Panu Bogu” świeczkę i „węglowemu diabłu” ogarek. Lub odwrotnie…
Nie milkną także głosy górniczych związków zawodowych, które oprócz poparcia dla praktycznie niewykonalnych pomysłów rozmontowania europejskiego systemu handlu emisjami, głośno wyrażają żal o brak zbytu dla czarnego złota i apelują o ratowanie branży. To chyba dobry moment by korzystając z braku zagrożenia gwałtownymi protestami zorganizować z tym sektorem serię spotkań, oczywiście online. Mógłby to być dziwny, ale jednak początek dyskusji o tym, jak ma wyglądać sprawiedliwa transformacja regionów węglowych, które po tym kryzysie faktycznie mogą już się nie podnieść. Bo raz, że polityka klimatyczna może złapać chwilową zadyszkę, ale niewiele wskazuje na to, by się miała skończyć. A dwa, że prawa ekonomii zmęczyć się nie chcą.