Na nawałnicach zarobili głównie sprzedawcy agregatów. Dla gospodarki większy pożytek byłby z inwestycji w domowe baterie
Gdy nie ma prądu, najbardziej cierpią zwierzęta. – Pięćdziesięciu krów nie damy rady wydoić ręcznie – skarżył się „Gazecie Pomorskiej” 16 sierpnia Marek Borowski z Nowego Żalna (gm. Kęsowo) prowadzący 400-hektarowe gospodarstwo, hodujący 100 sztuk bydła.
Nawałnice, które zerwały linie energetyczne i pozbawiły dostępu do prądu ponad 100 tys. gospodarstw domowych na Pomorzu i Kujawach, największe straty wywołały wśród rolników. Nowoczesne gospodarstwa są uzależnione od prądu – elektryczne dojarki i chłodnie do mleka, mieszalniki pasz, często nawet dostawa wody – wszystko to potrzebuje energii, a rolnicy utrzymywali nawet, że krowy czy świnie odzwyczaiły się od picia wody z podawanych im awaryjnie wiader i nie umieją sobie z tym poradzić ( nie ręczymy za prawdziwość tej ostatniej opowieści).
Rychło okazało się, że z okolicznych sklepów i hurtowni zniknęły agregaty prądotwórcze.
Na konferencji prasowej 17 sierpnia minister energii Krzysztof Tchórzewski opowiadał, że z Agencji Rezerw Materiałowych sprowadzono wszystkie dostępne agregaty, które jeździły od rolnika do rolnika i „doiły” krowy. Gdyby dzień czy dwa później podobnej skali nawałnica nawiedziłaby inny region kraju, sprzętu w ARM po prostu by tam zabrakło.
Agregat w zależności od wielkości, kosztuje od kilkuset do kilku tys. zł. Gdy chodzi non stop, to kilkaset zł dziennie trzeba wydać na paliwo. Z punktu widzenia rolnika to w dużej części zmarnowane pieniądze – agregat przyda się raz na kilka lat. System energetyczny również nie ma z tego żadnego pożytku.
Łączne straty rolników spowodowane nawałnicami na Pomorzu i Kujawach oceniane są na miliard zł. Znaczną część z nich pokryją podatnicy, bo rząd pospieszy rolnikom z pomocą.
Nie jest to bynajmniej zjawisko nowe. Trzy lata temu TVN pokazał reportaż o rolnikach z Łódzkiego, których również burza na kilkanaście dni odcięła od energii. Krowy dojono ręcznie, ale mleka nie było jak chłodzić, więc wylewano je na pola.
A przecież strat spowodowanych brakiem prądu można by uniknąć i to w sposób korzystny zarówno dla odbiorców-rolników ( a często wręcz umożliwiający im przetrwanie) jak i dla systemu energetycznego.
Najprostszym pomysłem jest wsparcie finansowe dla rolników i innych przedsiębiorców instalujących u siebie panele fotowoltaiczne oraz magazyny energii. Nie wymyślamy tu prochu –takie produkty dla farmerów są w Nowej Zelandii, USA, Australii. W tej ostatniej rozwijają się znakomicie dzięki częstym pożarom buszu niszczącym sieci energetyczne. Nad wdrożeniem takich urządzeń, (jak pisze TheScottishFarmer.com) pracuje się także w Zjednoczonym Królestwie. Szczególnym wzięciem cieszą się wśród rolników hodujących krowy, ze względu na fakt, że są one najbardziej „prądożerne”.
EECA, nowozelandzka agencja rządowa wspierająca przedsiębiorców zrobiła nawet prostą kalkulację dla typowej tamtejszej obory potrzebującej 126 KWh dziennie. Stumetrowy dach pokryty panelami pozwoli jej wyprodukować 140 KWh. Nowozelandczycy wykorzystują też ciepło produkowane przez zbiorniki chłodzące mleko.
W połączeniu z magazynem energii taki system pozwala mlecznej farmie przetrwać jakiś czas w oczekiwaniu na podłączenie do sieci. A czasach spokoju rolnik może sprzedawać prąd do sieci, zwiększając stabilność systemu energetycznego.
Opracowanie i wdrożenie takich technologii to dla polskich naukowców i przemysłu nie jest problem. Zresztą to już się częściowo dzieje. Kilka miesięcy temu prof. Grzegorz Benysek z Uniwersytetu Zielonogórskiego opowiadał na jednej z konferencji, że opracował system magazynowania energii dla firmy meblarskiej, której nawet kilkusekundowe przerwy w dostawach prądu psuły drogie maszyny.
Oczywiście rolnik nie zainwestuje kilkudziesięciu tys. zł w panele fotowoltaiczne i domowy (czy raczej „oborowy”) magazyn jeśli nie będzie miał gwarancji, że tu mu się opłaci. I tu docieramy do kluczowego momentu, czyli właśnie systemu wsparcia.
W poprzedniej kadencji przez parlament przetoczyła się dyskusja na temat taryf prosumentów, czyli gospodarstw domowych produkujących prąd na własne potrzeby, a nadwyżkę sprzedającą do sieci po stałej, gwarantowanej cenie, zwykle wyższej niż cena rynkowa. Takie taryfy istnieją w wielu krajach zachodnich, chociażby w Niemczech
Posłowie i energetycy dyskutowali czy te rozwiązania pasują do warunków polskich. Wiele osób z sektora, w tym szef Urzędu Regulacji Energetyki Maciej Bando było wówczas przeciw. – Mamy wykreowanie grupy ludzi, którzy nie prowadząc działalności gospodarczej prowadzą działalność gospodarczą – mówił wówczas. – Wytworzenie energii przez ograniczoną grupę ludzi, przyjmijmy 200 tysięcy, jest opłacane przez wszystkich innych konsumentów energii elektrycznej. W związku z tym 200 tysięcy ludzi otrzymuje dochody z tytułu quasi działalności gospodarczej, natomiast 38 milionów ponosi koszty, czyli daje im zarobić.
Niżej podpisany też miał wówczas spore wątpliwości w tej sprawie. W Polsce mamy zupełnie inną strukturę mieszkaniową gospodarstw domowych niż na Zachodzie. Większość ludzi mieszka w blokach, a nie we własnych domach, te ostatnie należą zwykle ( choć oczywiście nie zawsze) do ludzi zamożniejszych. Możliwości czerpania korzyści z instalacji prosumenckiej na dachu bloku są dużo mniejsze niż dla domku, wychodziłoby więc na to, że mieszkańcy bloków dotują właścicieli domów jednorodzinnych.
Rząd PiS po wyborach zmienił przepisy zanim zdążyły wejść w życie i energetyka prosumencka rozwija się wolno, bo bez taryf gwarantowanych jej opłacalność jest dużo mniejsza.
Ale zupełnie inaczej sprawa się ma gdy weźmiemy pod uwagę wskaźnik wartości niedostarczonej energii (zwany z angielska VOLL – value of lost load). Nie ulega wątpliwości, że dla rolników, czy w ogóle dla przedsiębiorstw, jest dużo wyższy niż dla przeciętnego gospodarstwa domowego. Pomijamy tu wskaźniki niemierzalne, takie jak bolące wymiona niewydojonego bydła, chociaż cierpienie zwierząt też można wziąć pod uwagę. Jeśli więc gdzieś warto zainwestować publiczne pieniądze, to we wsparcie systemów PV połączonych z magazynami energii właśnie dla przedsiębiorców, na początek np. hodowców mlecznych krów. Być może też należałoby je uruchomić na początek przede wszystkim w regionach, które mają najgorsze roczne wskaźniki przerw w dostawach energii elektrycznej.
Taki program mógłby obejmować wsparcie inwestycyjne (np. ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska) oraz ewentualne taryfy gwarantowane. Jego konstrukcja nie byłaby sprawą prostą, trudno określić koszty, ale skoro – przypomnijmy- znaczną część strat rolników i tak pokrywa budżet, to przynajmniej w jakiejś części program pozwoliłby zaoszczędzić pieniądze podatników.
Program byłby impulsem dla innowacyjnej energetyki prosumenkiej, pomógłby też rozbujać w Polsce branżę magazynów energii.
O możliwość wprowadzenia takiego programu WysokieNapiecie.pl pytało na konferencji ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego. Nie dostaliśmy jasnej odpowiedzi, ale chcemy przynajmniej rozpocząć dyskusję na ten temat.