Spis treści
To od lat była deska ratunkowa – jeszcze koalicja PO-PSL rozważała „dorzucenie” w 2020 roku biomasy do kotłów elektrowni, aby osiągnąć w ten sposób krajowy cel 15 proc. udziału ekologicznej energii na koniec dekady, z którego rozliczać będzie nas Unia Europejska.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości przejął ten pomysł i w poniedziałek, 25 listopada, odbyła się największa w historii aukcja OZE, w której rząd chciał zakontraktować blisko 34 TWh energii elektrycznej ze spalania i współspalania biomasy za maksymalnie 20 mld zł. Ten wolumen i budżet rozłożą się na zaledwie kilka lat, bo wsparcie dla jakichkolwiek „zielonych” elektrowni nie może przekraczać 15 lat, a istniejące instalacje współspalania weszły już do poprzedniego systemu wsparcia zielonymi certyfikatami od kilku do kilkunastu lat temu.
Zobacz więcej: Kto straci na współspalaniu?
Nawet 6 TWh rocznie ze współspalania
Gdyby na poniedziałkowej aukcji udało się rządowi zakontraktować całą udostępnianą energię po maksymalnych stawkach, oznaczałoby to roczny wolumen produkcji prądu z biomasy na poziomie ponad 6 TWh, czyli przeszło 3 proc. krajowego zapotrzebowania.
To poniosłoby za sobą dwa skutki – spadek zapotrzebowania o ok. 3 mln ton węgla rocznie, czyli produkcję trzech kopalń, a także wzrost zapotrzebowania na biomasę o ok. 5 mln ton. Takiej ilości biomasy w Polsce nie ma. Trzeba będzie ją importować – mówią zgodnie eksperci z koncernów energetycznych i dostawcy paliwa.
To wymagałoby importu milionów ton biomasy
– Po spadku zapotrzebowania na biomasę ze strony energetyki, producenci pelletów przerzucili się na produkcję dla klientów indywidualnych (którzy wymieniali piece węglowe na biomasowe), zapewniającą wyższą marżę i oni nie wrócą już do dostaw dla energetyki, więc pelletów będzie brakować – ocenia w rozmowie z WysokieNapiecie.pl Dariusz Zych ze stowarzyszenia „Polska Biomasa”.
Zobacz więcej: Czas znowu zainwestować w biomasę?
– W Lasach Państwowych jest sporo drewna energetycznego, które gnije na stosach, ale energetyka musiałaby zrozumieć, że w dostawach takiego drewna mogą zdarzać się igły czy żywica. Natomiast ja sam, jako dostawca, dostałem kiedyś zakaz wjazdu takiego transportu biomasy z lasu na teren elektrowni, bo… były w nim igły. Dlatego takiego drewna energetyka też najprawdopodobniej nie wykorzysta. Czystszą biomasę, w postaci zrębki, przywozi się natomiast z Białorusi, Ukrainy i Rosji, bo łatwiej też udokumentować pochodzenie biomasy z tamtych kierunków, co jest kolejną bolączką polskich dostawców – dodaje.
Zobacz też: Biomasa zastąpi węgiel?
Biomasa z Azji, Afryki i Ameryki Południowej
Energetyka woli zakontraktować statek z tysiącami ton jednorodnej biomasy z Azji, niż kupować po kilkadziesiąt ton różnej biomasy od krajowych dostawców
Biomasa do współspalania i spalania biomasy trafi do Polski jednak nie tylko koleją ze Wschodu, ale i statkami z… Azji, Afryki i Ameryki Południowej. – Energetyce najprościej i najszybciej będzie zakontraktować dostawę np. wytłoczyn z orzechów palmowych z Indonezji, gdzie jest to odpad z produkcji. Wtedy zamawia się np. 10 tys. ton jednorodnego paliwa, ustawia pod niego parametry spalania w kotle i ma się spokój na miesiąc – tłumaczy Zych. Gdy w Polsce królowało współspalanie biomasy, jako największego źródła „zielonego” prądu, energetycy zamawiali biomasę nie tylko z Indonezji, ale także Malezji, Togo, Nigerii, Ghany, Ekwadoru i Kamerunu. – Dziś zmielona łupina orzecha palmowego czyli tzw. PKS kosztuje ok. 36 zł za GJ – mówi nam menedżer jednej z elektrowni. – Średnia cena biomasy to 28 zł za GJ, import idzie głównie z Białorusi, Ukrainy i Rosji. Ale stamtąd nie da się sprowadzić dużo więcej, jak wzrośnie popyt, to można sprowadzić jeszcze pelet drzewny z USA, loco elektrownia będzie kosztować ok. 30 zł za GJ. – – Jeśli ceny uprawnień do emisji CO2 przekroczą 30-35 euro, to współspalanie opłaci się bez żadnego wsparcia – podsumowuje nasz rozmówca z elektrowni.
Podczas biomasowego prosperity ekolodzy zwracali uwagę, że przemysłowe spalanie biomasy, zwłaszcza importowanej z drugiego końca świata, nie ma nic wspólnego z ekologią i jest absurdalnym pomysłem. Po kilku latach rząd w końcu ugiął się i ograniczył wsparcie współspalania zielonymi certyfikatami. W dodatku, ze względu na nadpodaż samych certyfikatów, wywołaną także szybkim wzrostem niezwykle dochodowego współspalania, ceny certyfikatów spadły o niemal 90 proc. i współspalanie w wielu elektrowniach przeszło do historii. Pomysł powrotu do współspalania skrytykowało też kierowane przez Jadwigę Emilewicz Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii (obecnie resort rozwoju). Elektrownie spalają odpady drzewne, które są też wykorzystywane przez przemysł, m.in meblarski. W przeszłości meblarze, obok ekologów, byli głównymi krytykami współspalania. „Potencjalny wzrost popytu na odpady drzewne może skutkować znacznym wzrostem ich ceny co przełoży się na pozycję konkurencyjną polskich przedsiębiorców z branży przetwórstwa drzewnego. Działanie takie może przynieść efekty krótkookresowe w postaci wypełnienia celów dla wymaganego udziału energii z OZE w produkcji energii jednakże może zakłócić budowę długookresowego potencjału krajowego w produkcji energii z OZE a także może skutkować z zaburzeniem konkurencji o odpady z uwagi na możliwość wykorzystania mechanizmów wsparcia przeznaczonych na inny cel- napisał do resortu energii wiceszef MPiT Marcin Ociepa.
Energetyka nie kwapi się do powrotu współspalania biomasy
Teraz, za sprawą ogromnej aukcji OZE, rząd chciałby do tego sposobu produkcji „zielonej” energii wrócić na kilka lat, aby ratować w ten sposób polski cel udziału ekoenergii na 2020 rok. Tyle, że powrotu do współspalania nie widzi już wielu menadżerów największych krajowych elektrowni. Kiedy rozmawialiśmy z nimi w ostatnich tygodniach, nawet nie analizowali czy są w stanie wystartować w rządowej aukcji.
W innej elektrowni, w której współspalanie pojawia się od czasu do czasu, gdy ceny węgla, praw do emisji CO2 i zielonych certyfikatów rosną, a koszty zakupu biomasy spadają – a więc współspalanie staje się opłacalne – także nie słychać już większego entuzjazmu co do przywrócenia współspalania na dużą skalę, bo to kłopotliwe dla elektrowni. Chlor zawarty w biomasie przyśpiesza korozję kotłów, a większy udział siarki i azoty zwiększa koszty usuwania ich tlenków ze spalin.
Współspalanie szybciej podniesie rachunki za prąd i zmniejszy popyt na węgiel
Wyniki poniedziałkowej aukcji powinniśmy poznać w ciągu kilku-kilkunastu dni. Wówczas będzie wiadomo ile z udostępnionego wolumenu i budżetu rzeczywiście zostanie zakontraktowane. Można się spodziewać, że ostatecznie nie będzie to duża ilość, ale każde megawatogodziny prądu ze współspalania będą generować dla rządu dwa problemy.
Dziś opłata OZE na rachunkach za prąd wynosi 0 zł. W przyszłym roku niemal na pewno będzie wyższa
Po pierwsze dużo szybciej, niż np. w przypadku nowych elektrowni wiatrowych i słonecznych (których budowa trwa przynajmniej kilkanaście miesięcy), pojawią się koszty, które zostaną przerzucone na rachunki odbiorców energii. Prezes URE czeka z podaniem przyszłorocznej stawki „opłaty OZE” (dziś to 0 zł) właśnie na rozstrzygnięcie największych aukcji. Istniejące elektrownie i elektrociepłownie, które zakontraktują spalanie i współspalanie biomasy, będą wymagały dopłat już od przyszłego roku.
Po drugie każda megawatogodzina energii ze współspalania będzie ograniczać zapotrzebowanie na węgiel, głównie kamienny. Tymczasem już dziś zwały niesprzedanego węgla przekraczają 13 mln ton, czyli tyle, ile podczas poprzedniego kryzysu w górnictwie, i nadal rosną. Próba błyskawicznego ratowania przyszłorocznego celu OZE może więc oznaczać gwałtowny spadek zapotrzebowania na węgiel i znowu zatapiać państwowe górnictwo, którego koszty produkcji, zamiast spadać, ponownie rosną.
Zobacz także: Na zwałach zalega już 13,5 mln ton węgla