Wrzawa wokół wzrostu cen prądu i kolejne rządowe propozycje na zażegnanie wizerunkowego kryzysu mogły zrodzić przeświadczenie, że Polska jest w wyjątkowej sytuacji w Europie. Tymczasem ceny rosną wszędzie i z tych samych powodów. Szybki wzrost gospodarczy napędza konsumpcję prądu i surowców kopalnych (ropy, gazu, węgla), a także wymaganych przy ich spalaniu praw do emisji CO2. Większy popyt, przy podobnej lub mniejszej podaży, podbija ceny.
Zobacz także: Ostry wzrost cen prądu w Europie
Warszawska giełda energii od lat jest jedną z najdroższych w Europie. Jednak trwające od jesieni 2017 roku wzrosty hurtowych cen prądu w większym stopniu dotknęły m.in. kraje nordyckie i bałtyckie niż Polskę. Nie tylko nie jesteśmy więc w wyjątkowej sytuacji, ale wręcz różnice cen między naszą giełdą i rynkami innych państw regionu zmniejszyły się.
W trzecim kwartale tego roku, w stosunku do 2016 roku, różnica cen między Polską i Niemcami zmalała z 35 do 22 zł/MWh, a w stosunku do Czech i Słowacji z 25 do 18 zł/MWh. Z kolei relatywna różnica notowań na Towarowej Giełdzie Energii w stosunku do giełd pozostałych państw regionu spadła się o połowę – z 14 do 7 proc.
Dzięki ograniczeniu tranzytowych przepływów energii z Niemiec w ostatnich latach nasze możliwości handlu z sąsiadami wzrosły i – co do zasady – przekładają się na większy import. Jednak ostatnio, ze względu na duże wzrosty cen na ościennych rynkach, coraz częściej zdarza się także, że Polska eksportuje energię i to nawet do tanich zwykle Niemiec czy Szwecji.
Zobacz więcej: Przepływy kołowe – o co tyle hałasu?
Taką sytuację mieliśmy w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Polska, dzięki niewielkiemu zapotrzebowaniu odbiorców i wysokiej produkcji energii w farmach wiatrowych (odpowiadały nawet za 30 proc. krajowej generacji), przez całą dobę eksportowała właściwie na maksimum swoich (wciąż dość skromnych) możliwości. Do naszych sąsiadów trafiało w sumie ponad 2,2 GW mocy, a więc ponad jedna dziesiąta krajowej produkcji w tym czasie.
Wszystko za sprawą różnicy cen. W środowe południe prąd na polskim rynku kosztował 194 zł/MWh, podczas gdy we wszystkich krajach na północ od nas (w tym Szwecji i na Litwie) było to 222 zł, a w Niemczech 232 zł. Tańsze o 18 zł były tylko Czechy i Słowacja, a spośród wszystkich państw Unii Europejskiej jeszcze Bułgaria i Rumunia. W tych ostatnich hurtowe ceny prądu nie do końca odzwierciedlają jednak jeszcze koszty produkcji energii (podobnie jak działo się to w Polsce na początku wieku).
Wysokie ceny energii na zachodzie Europy spowodowane były także powrotem do pracy przemysłu i handlu we Francji, Belgii, Hiszpanii oraz Portugalii, które to kraje – jako jedyne w UE – dzień wolny mają tylko 25 grudnia.
Relatywnie tania energia elektryczna z Polski pomogła więc napędzać tamtejsze fabryki. Oczywiście nie chodzi o konkretne elektrony, ani nawet bezpośrednią sprzedaż energii elektrycznej na tamtejsze rynki (co jest dziś niemożliwe), ale o wymianę handlową energią na jednolitym europejskim rynku. Polska sprzedawała energię do Niemiec i Szwecji. Te natomiast eksportowały ją odpowiednio do Francji i Norwegii, z których to prąd płynął do Hiszpanii i Portugalii oraz przez Holandię do Belgii. W ten sposób energia elektryczna wytwarzana w Polsce, która była jej eksporterem, pomagał obniżać ceny prądu na giełdzie w – oddalonych o 2 tys. km – Hiszpanii i Portugalii, które były importerami netto.
Energetyczna globalizacja staje się w ten sposób faktem.
Zobacz też: Energetyczna globalizacja z udziałem Polski