Czytaj także ME chce wprowadzenia 100% obliga giełdowego dla energii elektrycznej
Próba zapobieżenia podwyżkom przy pomocy giełdy to nie jest polska specjalność. Rumunia już w czerwcu 2012 r. wprowadziła ustawowy nakaz, by każda krajowa transakcja na rynku hurtowym odbywała się na giełdowym parkiecie. Innymi słowy zakazała tzw. transakcji OTC (over the counter), w tym kontraktów typu PPA (Power Purchase Agreement) za wyjątkiem wymiany międzynarodowej. W przeciwieństwie do Polski zakaz dotyczy całego prądu, także tego produkowanego z OZE i kogeneracji. Z zagranicą handlować poza parkietem wolno. Wolno też sprzedawać odbiorcy końcowemu. Ale w hurcie kupić tą energię trzeba już na giełdzie.
W chwili wprowadzania tych rozwiązań głównymi sprzedawcami w Rumunii były państwowe lub kontrolowane przez państwo spółki energetyczne. Powszechną praktyką było zawieranie przez nie długoterminowych kontraktów OTC z różnymi prywatnymi sprzedawcami, co było przedmiotem krytyki, również ze strony władz. W powszechnym odbiorze takie kontrakty osłabiały rynek, pogarszając jego płynność i nie niosły żadnych widocznych korzyści dla konsumentów. Krytykowano też spadek przejrzystości w handlu energią, co rodziło podejrzenia, że ceny mogą być w jakiś sposób zawyżane. Plany rządu spotykały się oczywiście z krytyką podmiotów, zaangażowanych w handel. Co ciekawe, wyjątkowo głośno protestowała Amerykańska Izba Handlowa w Rumunii. Rząd się jednak nie ugiął i swój pomysł wprowadził w życie.
Jak widać, motywacja ministra Tchórzewskiego przypomina tą rumuńskiego rządu sprzed kilku lat – podniesienie transparentności obrotu i poprawa płynności. I tak jak kiedyś rumuńskiemu rządowi, ministrowi Tchórzewskiemu nie podobają się pozaparkietowe transakcji. Jak zauważył, grupy energetyczne handlują energią wewnątrz swoich struktur – między segmentami wytwarzania a obrotu, co nie jest zabronione, „ale może rodzić różne podejrzenia”.
Co zatem osiągnięto w Rumunii? Jeżeli polski rząd liczy, że rzucając całą produkcję na giełdę obniży ceny, to może się przeliczyć. W Rumunii ceny nie spadły. Zwiększył się za to znacząco wolumen transakcji. Według danych rumuńskiej giełdy OPCOM, w 2013 r. obroty były niemal dwa razy większe niż w poprzednim roku (musimy pamiętać, że obligo obowiązywało przez połowę 2012 r.), i przekroczyły 70 proc. krajowego zużycia energii.
Podobna sytuacja wyjściowa panowała do niedawna w Bułgarii. Kraj ten dopiero na początku 2016 r. uruchomił giełdowy obrót energią elektryczną, a od 1 lipca 2018 r. kazał wszystkim producentom ze źródłami o mocy ponad 5 MW sprzedawać na rynku giełdowym. Trudno nie ulec wrażeniu, że stało się to pod presją nastrojów społecznych. W końcu nie tak dawno, bo na początku 2013 r. ówczesny rząd Bułgarii ustąpił na fali masowych protestów przeciwko wysokim cenom energii.
A panujący w tym kraju model sprzyjał nadużyciom ze strony państwowych firm, mających 60 proc. udział w wytwarzaniu, oraz zawierających długoterminowe kontrakty z – także państwowym – sprzedawcą detalicznym. Dlatego celem reformy była poprawa przejrzystości i uzyskanie uczciwej ceny rynkowej.
Na efekty w Bułgarii trzeba będzie poczekać, bo nowe zasady obowiązują dopiero od miesiąca. Co ciekawe, przeciwko tym regulacjom protestowali miejscowi traderzy, według których pogorszą one płynność, kupujących postawią pod ścianą, a wskazanie giełdy IBEX jako jedynego miejsca handlu pachnie monopolem. Traderzy wskazywali m.in. że ustalanie ceny będzie mocno sztuczne, jako że dominującym wytwórcą są spółki jednego państwowego konglomeratu energetycznego, nie mające żadnego interesu w konkurencji między sobą, itd.
Bułgarskich traderów wsparła wpływowa europejska federacja EFET, która dodatkowo wskazała przypadek Rumunii jako negatywny przykład. Według EFET rumuński przymus handlowania w jednym miejscu – na giełdzie – miał cały szereg negatywnych konsekwencji: płynność się pogorszyła, efektywność handlu spadła a zaufanie do rynku zostało nadszarpnięte.Biorąc pod uwagę fakt, że ceny w Rumunii nie spadły, to trudno mówić o osiągnięciu zamierzonych efektów. Uczestnicy rynku z którymi rozmawialiśmy wskazują, że wzrost cen w Polsce wynika przede wszystkim z podwyżki cen uprawnień do emisji CO2 oraz z rosnących cen węgla. Szanse na obniżki cen są więc niewielkie, choć część naszych rozmówców ma nadzieję na większą przejrzystość rynku.
Warto pamiętać, że interesy spółek skarbu państwa są sprzeczne – Energa i Tauron, które mają „krótką” pozycję, zatem muszą kupić więcej prądu na rynku niż sami produkują przywitali oświadczenie ministra z wielkim zadowoleniem. Z kolei PGE i Enea wytwarzają więcej prądu, który muszą upchnąć na rynku, zareagowały z mniejszym entuzjazmem, ale oczywiście podporządkują się woli ministra.
Czytaj także Drożeją niczym bitcoin. Prawa do emisji CO2 podbijają cenę energii