Spis treści
Praga na wojennej ścieżce z deweloperami fotowoltaiki
– Inwestorzy czeskich farm fotowoltaicznych grożą pozwami rządowi w Pradze, jeśli ten spełni zapowiedzi obcięcia wsparcia dla inwestycji, które powstały w ciągu ostatnich kilkunastu lat – informuje „Financial Times”.
Czechy wprowadziły system dopłat do energii z fotowoltaiki w 2005 r. na okres 20 lat, co pozwoliło na rozwój tego sektora – zarówno instalacji prosumenckich, jak dużych farm PV. Według branżowych wyliczeń rząd w Pradze wypłaca inwestorom rocznie ok. 1-1,2 mld euro wsparcia w formie dotacji.
W ostatnim czasie czeskie władzy ogłosiły jednak plany wstecznego obniżenia wsparcia, co w praktyce skutkowałoby mniejszymi przychodami dla inwestycji, które były oddawane do użytku od 2009 r.
W reakcji na te plany trzech dużych deweloperów – Photon Energy, Voltaic Network oraz Enery – zapowiedziało, że jeśli do tego dojdzie, to będą dochodzić odszkodowań za obniżenie zakładanego zwrotu z inwestycji. Spółki zamierzają pozwać Pragę na mocy Traktatu Karty Energetycznej, czyli międzynarodowego porozumienia, które pierwotnie miało chronić zachodnich inwestorów po rozpadzie Związku Radzieckiego.
Według cytowanych przez „Financial Times” przedstawicieli deweloperów, a także szefów organizacji branżowych, nowe przepisy mogą doprowadzić do fali bankructw, a jednocześnie spowodują spadek zainteresowania inwestycjami w OZE.
Taki ruch rządu pokazałby bowiem, że ryzyko jest zbyt duże, jeśli zasady mogą być swobodnie zmieniane w trakcie gry. W efekcie inwestorzy przekierują swoją uwagę na inne kraje, co przyniesie czeskiej gospodarce większe straty niż kwoty zaoszczędzone na obniżeniu dotacji.
Rząd w Pradze argumentuje jednak, że koszty wsparcia dla branży fotowoltaicznej nie powinny nadmiernie obciążać podatników, więc należy je dostosować do poziomu, na który pozwala budżet państwa. Komisja Europejska, pytana o stanowisko, na razie poinformowała jedynie, że monitoruje sprawę i pozostaje w kontakcie ze stronami zaangażowanymi w spór.
Niemniej we wprowadzeniu kontrowersyjnych przepisów może przeszkodzić bieżąca polityka. Rząd Petra Fiali ma nadzieję, że uda się je uchwalić do końca tego roku, ale wspierająca go krucha koalicja została w ostatnim czasie dodatkowo osłabiona odejściem Partii Piratów. Część koalicyjnych polityków wstrzymało się też od głosu podczas prac nad przepisami w komisji parlamentarnej.
Zobacz też: Pułapka na inwestorów OZE. Warunki przyłączenia do sieci mogą być ważne tylko 30 dni
Którędy przecieka gaz i ropa z Rosji
– Choć eksport rosyjskich paliw na Zachód zmalał, to wciąż pozostaje na tyle duży, aby Kreml mógł czerpać z niego spore dochody. Wprowadzone sankcje nie są szczelne, ale można to zmienić – czytamy w artykule dla portalu Euractiv.
Wśród jego autorów są Martin Vladimirov z Centrum Studiów nad Demokracją (CSD), Isaac Levi z Centrum Badań nad Energią i Czystym Powietrzem (CREA) oraz Sergiy Makogon z Centrum Analiz Polityki Europejskiej (CEPA), który w przeszłości kierował też ukraińskim operatorem systemu przesyłowego gazu.
Autorzy wskazują, że jeśli nowa amerykańska administracja będzie chciała osiągnąć „pokój poprzez siłę”, to konieczne jest podjęcie transatlantyckich działań, które uszczelnią dotychczas wprowadzone sankcje. W obawie przed gwałtownymi wzrostami cen pozostawiono w nich sporo luk, które Rosja skrupulatnie wykorzystuje.
W efekcie rosyjska gospodarka wciąż znajduje się w dobrej kondycji. W 2023 r. PKB wzrósł o 3,6 proc., a według prognoz w 2024 r. wzrost ma wynieść 3,2 proc. Po trzech kwartałach tego roku przychody z eksportu ropy i gazu były o 8 proc. wyższe w porównaniu z analogicznym okresem 2021 r., czyli przed rosyjską agresją na Ukrainę. Tegoroczne wpływy z eksportu wygenerowały dotychczas 180 mld dolarów przychodów wobec 145 mld dolarów przewidzianych na obronność w budżecie na 2025 r.
Poza tym, że Rosja wciąż sprzedaje ropę do Czech, Węgier, Słowacji i Bułgarii (za 14 mld dolarów od grudnia 2022 r.), które wciąż mogą ją kupować dzięki wyłączeniu z sankcji, to według szacunków ok. 300 tys. baryłek rosyjskiej ropy trafia codziennie do Europy pod azerskimi i kazachskimi markami.
Sporo produktów naftowych do krajów, w których obowiązują sankcje, przecieka też poprzez Turcję i Indie. Te ostatnie stały się w ostatnich latach największym odbiorcą rosyjskiej ropy drogą morską. Ponadto objęty sankcjami surowiec trafia na zachodnie rynki dzięki tzw. flocie cieni, która również jest skutecznym sposobem na ominięcie wprowadzonego przez Zachód pułapu cenowego 60 dolarów za baryłkę.
Zdaniem autorów Europa mogłaby szybko całkowicie odciąć się od ropy z Rosji, gdyż pokrywa ona obecnie tylko 6 proc. zapotrzebowania wobec ponad jednej trzeciej przed wojną. Dla USA jest to tylko 2 proc. Zwiększone wydobycie w USA i nieznacznie wyższa produkcja w krajach OPEC mogłyby więc szybko zastąpić rosyjską podaż bez dużego wpływu na ceny surowca.
Z kolei obniżenie pułapu cenowego do 30 dolarów za baryłkę ograniczyłoby dochody Kremla ze sprzedaży ropy o 25 proc. Sankcje powinny objąć też tankowce bez odpowiedniego ubezpieczenia morskiego, co uderzyłoby w tzw. flotę cienia.
Jeśli chodzi o gaz, to eksperci na łamach portalu Euractiv wskazują, że aktualnie Rosja dostarcza do UE ok. 18 proc. tego surowca, ale ta zależność - ich zdaniem - może być łatwo zastąpiona dostawami LNG z innych kierunków.
Natomiast jeśli od początku 2025 r. zostanie wstrzymany tranzyt gazu przez Ukrainę, to sankcje powinny też zostać rozszerzone na TurkStream, aby umożliwić europejskim klientom zawieszenie lub renegocjację kontraktów z Gazpromem. To zwiększyłoby szanse na osiągnięcie wyznaczonego po wybuchu wojny celu, przewidującego całkowite porzucenie rosyjskiego gazu w UE do 2027 r.
Zobacz również: Miała być większa konkurencja na rynku gazu, a będą większe ceny?
Jak Chiny ratują klimat
- Choć Chiny są "megaszkodnikiem", bo emitują najwięcej gazów cieplarnianych, to jednocześnie żadne inne państwo nie inwestuje tyle co one w transformację energetyczną i zielone technologie - analizuje "The Economist".
Brytyjski tygodnik wskazuje, że to Chiny są najczęściej piętnowane jako kraj, który robi za mało, aby walczyć ze zmianami klimatu i wspierać biedne kraje, które są nimi dotknięte. Pekin odrzuca te zarzuty i podkreśla, że chińska gospodarka wciąż się rozwija, a historyczne emisje Ameryki i Europy i tak są większe.
Jednak głównym argumentem, po który Chiny mogą sięgać na swoją obronę, jest to, że na potęgę inwestują w zieloną transformację - zarówno pod względem energetyki i transportu, ale także rozwoju technologii i łańcuchów dostaw. W latach 2018-2023 inwestycje związane z produkcją zielonych technologii wydano ok. 378 mld dolarów, z czego za prawie 90 proc. odpowiadały Chiny.
To natomiast ma wpływ na globalne inwestycje związane z transformacją, które postępują w tempie niewyobrażalnym jeszcze dekadę temu. "The Economist" podkreśla, że Chiny produkują wystarczająco dużo baterii, aby zaspokoić cały światowy popyt, a osiem na dziesięć paneli fotowoltaicznych pochodzi z tamtejszych fabryk.
Jednocześnie dzięki dużemu rynkowi wewnętrznemu Państwo Środka było w stanie osiągnąć ogromną skalę produkcji oraz obniżyć koszty. Tylko w ubiegłym roku oddano do użytku 300 GW nowych mocy w fotowoltaice i wiatrakach. W 2023 r. globalne wydatki na wdrażanie zielonych technologii wyniosły 1,8 bln dolarów, z czego 38 proc. przypadło na Chiny.
Jest też druga strona medalu, czyli nadpodaż mocy produkcyjnych, do czego doprowadziło hojne wsparcie ze strony państwa i lokalnych władz. Tylko sami producenci pojazdów elektrycznych mieli w latach 2009-2023 otrzymać 231 mld dolarów dotacji. Nadpodaż skutkuje wypychaniem tanich produktów na eksport, przez co Zachód oskarża Chiny o nieuczciwą konkurencję.
"The Economist" zaznacza, że chiński przywódca Xi Jinping postrzega sektor zielonych technologii jako dziedzinę potencjalnej chińskiej przewagi. Natomiast światu może być nadal łatwiej dokonywać transformacji energetycznej, jeśli będzie miał dostęp do tanich produktów, potrzebnych do jej przeprowadzenia.
Zobacz także: Wielka gra o cienkie płatki bez których nie będzie elektrycznych aut
Pekin może przejąć zieloną pałeczkę od Waszyngtonu
- Powrót sprzeciwiającego się polityce klimatycznej Donalda Trumpa do Białego Domu daje Pekinowi doskonałą szansę, aby zaprezentować Chiny jako czystą alternatywę dla USA - komentuje David Fickling, publicysta Bloomberga.
Amerykański prezydent-elekt w kampanii wyborczej obiecywał, że porzuci zielony kurs obrany przez administrację Joe Bidena. Ma to oznaczać koniec wsparcia dla transformacji energetycznej, większy nacisk na rozwój sektora ropy i gazu, a także poluzowanie norm emisyjnych dla transportu i energetyki.
Dla Trumpa polityka klimatyczna jest czynnikiem, który osłabia konkurencyjność USA względem największego rywala, czyli Chin. Państwo Środka odpowiada za blisko jedną trzecią globalnych emisji, czyli około dwuipółkrotnie więcej niż USA, ale trzeba przy tym pamiętać, że Chińczyków jest ponad czterokrotnie więcej niż Amerykanów.
Fickling podkreśla, że gdyby Chiny zredukowały swoje emisje o 20 proc., to globalnie dałoby to taki efekt jak jak zmniejszenie emisji USA o połowę. Jego zdaniem taki scenariusz jest możliwy do zrealizowania w ciągu najbliższej dekady, patrząc na chińskie tempo rozwoju OZE oraz elektromobilności. Jeszcze bardziej realny będzie wtedy, jeśli będzie towarzyszył temu wolniejszy wzrost zapotrzebowania energię i dalszy spadek emisji przemysłowych.
Publicysta Bloomberga zaznacza jednak, że realizacja tego scenariusza zależy od tego, jaką politykę obiorą władze w Pekinie w ciągu najbliższego roku. Chiny już teraz są potęgą w sektorach związanych z zielonymi technologiami i ten kierunek rozwoju rozwoju zaczyna odgrywać coraz większą rolę na tle przemysłu i budownictwa, które w przeszłości były głównymi motorami wzrostu chińskiej gospodarki.
Fickling uważa, że dosyć zamożne już Chiny mogłyby swoje finansowe i technologiczne atuty wykorzystać do stworzenia czegoś na kształt "Zielonego Planu Marshalla dla Globalnego Południa".
W ten sposób Pekin mógłby pozyskać przychylność krajów rozwijających do budowania sojuszu przeciwko USA, które pod rządami Trumpa mogą odejść od polityki klimatycznej, a swoją gospodarkę najpewniej będą chronić wysokimi cłami. Z drugiej strony na takim planie, wspierającym transformację energetyczną mniej zamożnych krajów, zyskałby klimat.
- Jeśli Chiny chcą budować sojusze, których będą potrzebować, aby uzyskać status globalnego hegemona, mają teraz doskonałą okazję, aby zaprezentować się jako czysta alternatywa dla splamionego ropą i podupadającego amerykańskiego imperium - konkluduje publicysta Bloomberga.
Zobacz też: Ambitny plan rządu: o 95% mniej prądu z węgla w ciągu 15 lat