W sprawie wycofania części uprawnień do emisji CO2 Polska nieco za wcześnie odtrąbiła sukces. Głosu nie zabrał jeszcze europejski potentat – Niemcy.
Wynik wtorkowego (16 kwietnia) głosowania w Parlamencie Europejskim był jednak niespodzianką. Komisarz ds. klimatu Connie Hedegaard i jej ludzie do końca wierzyli, że większość europosłów poprze tzw. backloading, czyli wycofanie z rynku części uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Za przyjęciem propozycji Komisji Europejskiej głosowało jednak tylko 315 posłów, a 334 było przeciw. Udziału w głosowaniu nie wzięło 63 eurodeputowanych. Teraz zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy zaostrzania polityki klimatycznej kombinują co się będzie działo dalej. Czy pomysł na „podpompowanie” ceny praw do emisji CO2 jest martwy?
Kryzys zdusił ceny
Rynek uprawnień do emisji CO2 (Emissions Trading System, czyli ETS) jest sztuczny, ale w założeniu miał działać jak prawdziwy. Przemysł dostaje uprawnienia za darmo, ale ich liczba co roku się zmniejsza. Energetyka od 2013 r. musi kupować wszystkie uprawnienia na aukcjach, chociaż polskie elektrownie korzystają z okresu przejściowego i ciągle dostają większość za darmo. Liczba uprawnień będzie coraz mniejsza, więc w 2020 r. UE zredukuje emisję CO2 o 20 proc. Tutaj nic się zmienia, niezależnie od ceny uprawnienia do emisji CO2.
Zwolennicy polityki klimatycznej w Brukseli wierzyli jednak, że ceny uprawnień będą rosnąć i spowoduje to dodatkową falę inwestycji w niskoemisyjne technologie, m.in. CCS czyli składowanie dwutlenku węgla pod ziemią) oraz odnawialne źródła energii. Uważano także, że dzięki ETS gaz, który emituje o połowę mniej CO2, będzie wypierał szybko węgiel jako paliwo w elektrowniach.
Kryzys gospodarczy sprawił, że wszystko poszło inaczej. Ceny uprawnień do emisji CO2 spadły na łeb, na szyję (patrz graf), bo spadła produkcja przemysłowa i zmniejszyło się zapotrzebowanie na prąd. Firmy zostały ze swymi uprawnieniami do emisji CO2, których nie wykorzystały. Na rynku jest ponad miliard uprawnień, których nie byłoby, gdyby Europa szła ścieżką przyzwoitego wzrostu gospodarczego. Zwolennicy systemu handlu uprawnieniami uważają, że to dowód na sprawność jego działania – większa produkcja, większa emisja CO2 to, i ceny wyższe. I odwrotnie.
Węgiel wygrywa, gaz przegrywa
Ale na komisarz Connie Hedegaard niskie ceny CO2 działają jak płachta na byka. Przede wszystkim dlatego, że węgiel wciąż okazuje się doskonałym paliwem. Zwłaszcza węgiel brunatny, który emituje najwięcej CO2, ale jest jednocześnie najtańszy. Koncerny energetyczne, które mają elektrownie na węgiel brunatny (jak Vattenfall, czy RWE w Niemczech, a PGE w Polsce) liczą zyski. Koncerny, które postawiły na gaz – jak niemiecki E.ON, czy francuski GDF Suez – bardzo chciałyby żeby cena uprawnień wzrosła, bo elektrownie na gaz byłyby bardziej opłacalne.
Connie Hedegaard przekonała więc Komisję Europejską, aby wystąpiła z propozycją wycofania z rynku 900 mln uprawnień (backloading). Po długich zabiegach i ostrej walce lobbystów propozycja padła we wtorkowym głosowaniu.
Decydujące znaczenie miała opinia europejskiego przemysłu energochłonnego, który bardzo ostro skrytykował propozycję Hedegaard. Huty i zakłady chemiczne dają tysiące miejsc pracy. Wzrost cen uprawnień zmniejszyłby ich konkurencyjność w porównaniu z fabrykami w USA, Chinach, Rosji czy Indiach. Politycy boją się wzrostu bezrobocia. Polska zwalczała backloading z dwóch powodów – nasza gospodarka miała stracić na propozycji Komisji ok. miliarda zł, a dodatkowo firmy energetyczne obciążyłyby konsumentów kosztami kupionych uprawnień do emisji CO2. Trudno powiedzieć o jakie koszty chodzi, ale w grę wchodzi kilkaset milionów zł.
Wielki niemowa przemówi?
Co teraz? Źródła w polskim rządzie wierzą, że wtorkowe głosowanie załatwia sprawę. – Formalnie wróci ona jeszcze do komisji środowiska Parlamentu Europejskiego, ale politycznie jest martwa – mówi nam źródło w rządzie.
Ale to nie jest takie proste. Projekt będzie jeszcze omawiany na Radzie UE czyli spotkaniu unijnych ministrów środowiska. – Nie wiadomo jak zagłosują Niemcy – usłyszeliśmy od osób zbliżonych do –Komisji Europejskiej. – Jeśli się wstrzymają bądź będą przeciw, to sprawa jest skończona. Ale jeśli poprą backloading, to w ślad za nimi pójdzie większość krajów, bo nie będą głosować wbrew najważniejszemu dziś państwu UE. Wtedy propozycja wróci do Parlamentu Europejskiego, a wynik drugiego głosowania będzie niepewny. Przecież przeciwnicy wygrali tylko 19. głosami.
Tymczasem niemiecki rząd wciąż nie zajął stanowiska. Minister środowiska i wschodząca gwiazda chadeckiego CDU – Peter Altmaier – popiera backloading. Natomiast wywodzący się z koalicyjnej, liberalnej FDP minister gospodarki Peter Roessler jest przeciw. Na kanclerz Angelę Merkel naciskają z jednej strony niemieccy potentaci przemysłowi, jak BASF czy Thyssen, a z drugiej – silne w Niemczech – środowiska Zielonych. Niemieccy eurodeputowani, którzy nie dostali w tej sprawie żadnych instrukcji od swego rządu podzielili się niemal po równo.
W dodatku nie wiadomo kiedy unijni ministrowie zajmą się tą sprawą. Według naszych informacji sprawująca obecnie prezydencję Irlandia chciałaby to załatwić jeszcze do końca swojej kadencji czyli do lipca. Polska wolałaby żeby węglową pałeczkę przejęła Litwa, która jest teraz mocno „urabiana” przez naszych urzędników. Podobnie jak kraje grupy wyszehradzkiej. Wszystko po to, żeby Polska nie została sama, jak to zwykle bywało w sprawach klimatycznych. Czesi czy Słowacy nieoficjalnie cieszyli się z polskiego samotnego weta, ale nie ośmielali się go poprzeć.