Spis treści
Dokładnie chodzi o nieczynną od prawie trzech dekad linię 750 kV, biegnącą z Widełki koło Rzeszowa do granicy z Ukrainą, a następnie do Chmielnickiej EJ. Po polskiej stronie ma ona 114 km i od 1993 r. pełniła tylko „funkcję krajobrazową”.
Co prawda od czasu do czasu pojawiały się pomysły na jej wskrzeszenie – w tym chyba najgłośniejszy w 2014 r. z inicjatywy Jana Kulczyka – ale zawsze kończyło się tylko na zapowiedziach. Polskie władze nie paliły się do takiego rozwiązania, bo to naturalnie tworzyłoby konkurencję dla krajowej energetyki, zdominowanej przez spółki Skarbu Państwa.
Niech moc będzie z nami
Ostatnie lata, a przede wszystkim 2022 r., diametralnie zmieniły optykę. Po pierwsze, rezerwa dyspozycyjnych mocy w Krajowym Systemie Elektroenergetycznym mocno się skurczyła, a perspektywy na kolejne lata są alarmujące, co w swoich raportach przyznawał zarówno Urząd Regulacji Energetyki, jak i Ministerstwo Klimatu i Środowiska.
Zobacz więcej: Cisza po alarmującym raporcie URE
Optymizm uratuje polską energetykę
Przedsmak to chociażby wydarzenia z 23 września, gdy PSE po raz pierwszy w historii ogłosiły okres zagrożenia na rynku mocy. Powodem była bezwietrzna pogoda oraz duża liczba bloków energetycznych unieruchomionych przez planowe lub awaryjne remonty. Obszernie opisywaliśmy to w artykule pt. Okres zagrożenia na rynku mocy: system ratował DSR i 60-letnie elektrownie.
Po drugie, całkiem inna jest sytuacja polityczna. Po agresji Rosji na naszego wschodniego sąsiada Polska przyjęła rolę niezachwianego sojusznika Ukrainy. Choć w poprzednich latach stosunki polsko-ukraińskie były poprawne, to jednak – przez zaszłości historyczne – również nieco szorstkie.
W obliczu wojny nastąpił swego rodzaju reset, a to na nowo otworzyło również temat reaktywacji linii Rzeszów – Chmielnicka, dla Polski ważnego w celu zabezpieczenia dostaw energii elektrycznej, a dla Ukrainy korzystnego dzięki możliwości zarabiania na jej sprzedaży. Sprzyjającą temu okolicznością było zsynchronizowanie w połowie marca ukraińskiego systemu elektroenergetycznego z obszarem Europy kontynentalnej.
Już w trakcie synchronizacji z inicjatywą przywrócenia linii 750 kV do życia ponownie jako pierwszy wyszedł miliarder – tym razem Zygmunt Solorz poprzez spółkę ZE PAK. Niedługo potem podobną deklarację złożyła spółka Orlen Synthos Green Energy, czyli joint venture chemicznego Synthosu, należącego do Michała Sołowowa, oraz państwowego Orlenu, zawiązane w celu budowy mikro i małych reaktorów jądrowych.
Jednak wtedy do akcji wkroczyły Polskie Sieci Elektroenergetyczne, które przypomniały, że to one są operatorem systemu przesyłowego i jeśli inwestycje będą prowadzone, to zajmą się tym właśnie PSE. Długo nie trzeba było na to czekać, bo odpowiednie memorandum w tej sprawie na początku czerwca podpisały w Kijowie rządy Polski i Ukrainy.
Następnie ruszyły prace po obu stronach granicy (więcej o samej inwestycji pod koniec artykułu), których celem ma być transformacja linii Rzeszów – Chmielnicka z 750 kV na 400 kV. Jej uruchomienie ma nastąpić w grudniu 2022 r. i dzięki temu umożliwić import ok. 1000 MW energii do Polski.
Dotychczas od Ukraińców energię kupowaliśmy przez połączenie 220 kV z Zamościa do węglowej elektrowni Dobrotwór koło Lwowa. Z tego kierunku import wynosił zazwyczaj ok. 200 MW. To jedna z kilku elektrowni z tzw. Wyspy Bursztyńskiej, która już wcześniej została wyłączona z ukraińskiego systemu i zsynchronizowana z zachodem, co umożliwiło Ukraińcom też eksport energii do Węgier, Rumunii i Słowacji.
Energetyka na pierwszej linii frontu
Gotowość do sprzedaży energii z Chmielnickiej EJ prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełeński podtrzymał 9 września podczas wizyty premiera Mateusz Morawieckiego w Kijowie. Zadeklarował nawet, że Ukraińcy po swojej stronie zakończą prace nad uruchomieniem linii do Rzeszowa nie 14 grudnia – zgodnie z początkowymi założeniami, ale o tydzień wcześniej.
Jeśli te prace zostaną ukończone zgodnie z planem, to obecnie nie należy się nastawiać, że z Ukrainy popłynie prąd do Polski. Po tym, jak 8 października most łączący Rosję z anektowanym Krymem został poważnie uszkodzony, rosyjska armia zmasowała ataki rakietowe na ukraińskie miasta, a także infrastrukturę energetyczną, telekomunikacyjną czy wodociągową.
Według ukraińskich szacunków zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 40 proc. infrastruktury energetycznej, przez co w ciemnościach w ostatnich tygodniach tonął Kijów, Lwów i wiele innych miast – zarówno z powodu bezpośrednich skutków ataków rakietowych, jak i kaskadowych wyłączeń energii na różnych obszarach kraju.
Te ostatnie mają co do zasady nie trwać dłużej dla poszczególnych rejonów niż cztery godziny, a przerwy w dostawach mają pozwolić uniknąć bardziej rozległych blackoutów, spowodowanych niedoborem mocy w systemie. Dla przykładu, wieczorem 3 listopada, bez dostępu do prądu znajdowało się tymczasowo 4,5 mln Ukraińców.
Plany związane z importem ukraińskiej energii elektrycznie wynikały w dużej mierze z tego, że w wyniku wojny tamtejsze zapotrzebowanie spadło nawet o 1/3. W sytuacji, gdy ukraińska gospodarka ma trudności z wytwarzaniem i eksportem wielu produktów, sprzedaż energii zachodnim sąsiadom nie tylko trochę podreperowałaby budżet, ale też politycznie cementowała związki z Unią Europejską, zmagającą się z kryzysem energetycznym.
Jednak już pierwsza fala zmasowanych ataków rakietowych spowodowała, że 11 października Ukraina wstrzymała eksport energii, żeby wesprzeć stabilizację własnego systemu elektroenergetycznego. Natomiast 27 października przeprowadzono pierwszą, udaną próbę importu energii ze Słowacji. Łączne zdolności importu z UE na Ukrainę mają obecnie wynosić ok. 500 MW, a Ukrenergo (odpowiednik polskiego PSE) sygnalizuje, że chciałby te możliwości zwiększyć o 500-1000 MW.
Z pewnością linia 400 kV Rzeszów – Chmielnicka będzie mogła się temu przysłużyć, bo będzie ona służyć zarówno do importu, jak i eksportu energii elektrycznej – w przeciwieństwie do dotychczas działającego połączenia Zamość – Dobrotwór, które nie posiada technicznych możliwości przesyłu energii elektrycznej z Polski na Ukrainę.
Trudno na razie jednak na temat spekulować póki linia nie została jeszcze uruchomiona i nie wiadomo na jakich zasadach będzie się odbywał handel za jej pomocą. Być może będzie to też wymagało szerszych ustaleń na poziomie UE, choćby w kwestii możliwości sfinansowania takiej sprzedaży na Ukrainę po preferencyjnych cenach. Oczywiście w sytuacji, gdy bilans mocy w Polsce czy innych krajach będzie na to pozwalał.
Tak czy owak: ryzyko dla planów importu energii z Ukrainy do Polski w postaci problemów Kijowa z zapewnieniem dostaw energii na własne potrzeby był już podnoszono kilka miesięcy temu, gdy ruszały prace nad ponownym uruchomieniem linii Rzeszów – Chmielnicka. I niestety to ryzyko się zmaterializowało.
Zimno i ciemno
Ukraina ma przed sobą perspektywę trudnej zimy – deficytu energii elektrycznej oraz problemów z zaopatrzeniem mieszkańców miast w ciepło.
Już pod koniec października ukraińskie władze zaapelowały do pozostających poza granicami państwa uchodźców, aby co najmniej do wiosny nie wracali do ojczyzny, gdy nie jest to konieczne. Jeśli Rosjanie będą kontynuować ataki na elektrownie, elektrociepłownie i sieci elektroenergetyczne, to zimą na zachód może ruszyć kolejna fala uchodźców.
– Rosja dąży do zniszczenia ukraińskiej infrastruktury energetycznej. Celem jest wywołanie katastrofy humanitarnej zimą i spowodowanie kolejnej fali migracji do UE. Żeby temu zapobiec Ukraina potrzebuje więcej systemów obrony przeciwlotniczej oraz sprzętu do napraw infrastruktury. Musimy być jednak gotowi na to, że ludzie będą uciekać w poszukiwaniu ciepła oraz wody. Bez prądu nie ma też bieżącej wody – komentował w ostatnich dniach Maciej Zaniewicz, starszy analityk Forum Energii.
Jednocześnie zwrócił uwagę, że trudno przesądzać o faktycznej skali zniszczeń – chociażby dlatego, że Ukraina przestała raportować do Międzynarodowej Agencji Energetycznej ws. bieżącej generacji i zapotrzebowania na energię.
– Może to świadczyć o tym, że sytuacja jest bardzo poważna i nie chcą podpowiadać Rosji jaka jest skala strat. To, co możemy powiedzieć na pewno, to że najbardziej ucierpiały elektrownie węglowe. Odgrywały one ważną rolę w systemie, bo pokrywały zapotrzebowanie szczytowe. Teraz jedynym rozwiązaniem jest wyłączanie prądu – wskazał Zaniewicz.
Jak dodał, problemy mają też najprawdopodobniej elektrociepłownie, co może przełożyć się na trudności z dostawami ciepła w dużych miastach.
– Najmniej poszkodowane zostały elektrownie odnawialne i jądrowe. Zaporoska Elektrownia Jądrowa jest wyjątkiem – regularnie jest odcinana od ukraińskiego systemu, a jej system chłodzenia pracuje na dieslach. Celem Rosji nie jest w tym przypadku uszkodzenie elektrowni, lecz jej przyłączenie do rosyjskiego systemu – wyjaśnił ekspert Forum Energii.
Natomiast energetyka odnawialna ucierpiała przede wszystkim z uwagi na okupację – znajdowała się głównie na południu i wschodzie kraju, zwłaszcza farmy wiatrowe.
Pod koniec października Herman Hałuszczenko, minister energetyki Ukrainy, informował, że z eksploatacji jest wyłączone ok. 90 proc. mocy zainstalowanej wiatraków oraz ok. 45-50 proc. fotowoltaiki. Rozproszone OZE są jednak za mało wartościowym celem, żeby uderzać w nią kosztowną amunicją precyzyjną czy dronami, które Rosjanie muszą już kupować od Iranu. Dlatego ataki są kierowane w duże jednostki konwencjonalne.
– Dopóki Rosja nie przestanie bombardować elektrowni, szanse na katastrofę humanitarną są wysokie. I właśnie dlatego zapewne szybko nie zaniecha ataków – podsumował Zaniewicz.
Rosjanie szatkują sieci
Rosyjskie ataki na ukraińską energetykę są na tyle skuteczne, że mocno kontrastują z działaniami agresora z pierwszych tygodniach wojny, gdy musiał się wycofać spod Kijowa i skupił się na południowo-wschodnich obwodach Ukrainy.
Dmytro Sacharuk, dyrektor DTEK, największej prywatnej energetycznej na Ukrainie, w The Economist ocenił, że w przygotowaniu ataków musieli pomagać rosyjscy energetycy, bo cele zostały starannie dobrane.
Przede wszystkim chodzi o stacje elektroenergetyczne – niektóre zostały trafione nawet dziesięcioma pociskami. Tak, aby poszatkować ukraiński system energetyczny i utrudnić jego bilansowanie. W połączeniu z uderzaniami w duże elektrownie systemowe może to doprowadzić do rozległego blackoutu.
Choć ukraińscy energetycy dwoją się i troją, żeby naprawiać uszkodzą infrastrukturę, to problem stanowi dostęp do odpowiedniego sprzętu. Choć z zachodu, w tym dużej mierze z Polski, płyną dostawy, problemem jest to, że tamtejsze sieci wciąż opierają się w dużej mierze na urządzeniach z sowieckim rodowodem.
Tymczasem w Polsce czy innych krajach dawnego bloku wschodniego, które obecnie znajdują się w UE, sieci w większości zmodernizowano do zachodnich standardów. Dlatego Sacharuk zaapelował, aby w tych krajach firmy energetyczne przejrzały swoje magazyny w poszukiwaniu starych urządzeń, który można by wykorzystać przynajmniej na części zamienne.
Na początku listopada państwa należące do grupy G7 (Francja, Japonia, Niemcy, USA, Wielka Brytania, Włochy i Kanada) zadeklarowały, że przygotują mechanizm wsparcia odbudowy uszkodzonej infrastruktury energetycznej i wodociągowej na Ukrainie. Obietnice takiej pomocy w podobnym czasie złożyła też podczas wizyty w Kijowie unijna komisarz ds. energii Kadri Simson.
Dlaczego 400 kV, a nie 750 kV?
Na koniec wróćmy do samej linii Rzeszów – Chmielnicka. Ta jedyna na terenie Polski linia o napięciu 750 kV jest nieczynna od prawie trzydziestu lat.
Jak informowały PSE, przywrócenie jej do pracy na tym napięciu byłoby niemożliwe ze względu na m.in. niespełnienie norm środowiskowych, brak odpowiednich norm technicznych oraz konieczność wykorzystywania przestarzałych, często praktycznie niedostępnych technologii.
Dlatego zdecydowano się na przełączenie linii na napięcie 400 kV, co wymaga niewielkiej przebudowy stacji Rzeszów i Chmielnicki. PSE i ukraiński operator Ukrenergo podpisali porozumienie dotyczące m.in. sposobu przywrócenia połączenia do pracy oraz podziału zadań między spółki.
– Realizacja podobnych projektów zwykle zajmuje wielokrotnie więcej czasu, ale ze względu na jego wyjątkowe znaczenie wykorzystano wszystkie środki pozwalające na maksymalne przyspieszenie prac przy jednoczesnym zachowaniu procedur i zgodności z przepisami – zapewniły PSE.
W tym celu wykorzystywane są m.in. dostawy inwestorskie, a PSE przekazują także Ukrenergo niezbędny sprzęt w formie darowizn. W projekt jest zaangażowana również Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych, która zapewnia wsparcie logistyczne.
Ale na razie nie udaje się nawet dostarczyć kluczowego sprzętu. Według informacji portalu WysokieNapiecie.pl, po polskiej stronie czekają trzy transformatory wyprodukowane dla potrzeb uruchomienia tej linii, których w obecnej sytuacji nie ma jak przewieźć na Ukrainę. Polska kolej podjęła się transportu tylko do granicy, co oczywiście niewiele daje, a samochodami przewieść się ich nie da.
Łączny koszt przy uruchomieniu połączenia po polskiej stronie to ok. 30 mln zł. Prace podzielono na dwa etapy pomiędzy spółki Elbud Katowice (grupa Enprom) oraz Eltel Networks.
– Stacja Rzeszów po zakończeniu prac będzie odbierać prądu o napięciu 400 kV, a więc typowym napięciu przesyłowym stosowanym w Polsce. Transformacja z 750 kV na 400 kV odbywać się będzie po stronie ukraińskiej. Choć linia relacji Rzeszów – Chmielnicka została zbudowana z myślą o napięciu 750 kV, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby napięcie obniżyć do 400 kV – wyjaśnił nam Piotr Tomczyk, członek zarządu Enpromu.
Podsumowując: na razie nie tylko nie wiadomo, kiedy reaktywowanym połączeniem faktycznie popłynie energia elektryczna, ale nawet w którą stronę ta energia będzie płynąć.