Spis treści
Przedstawiamy tematy, które zainteresowały naszą redakcję w minionym tygodniu w zagranicznych mediach opiniotwórczych.
Chiny topią się we własnej fotowoltaice
– Ceny chińskich paneli fotowoltaicznych spadły w 2023 r. o ponad 40 proc., a zdolności produkcyjne tamtejszych firm ponad dwukrotnie przewyższyły globalne instalacje nowych mocy w energetyce słonecznej – analizuje Reuters i dodaje, że w 2024 r. nic nie zapowiada wzrostu cen.
Agencja wskazuje, że po latach wspierania przez władze centralne oraz lokalne zdolności produkcyjnych chińskiego przemysłu fotowoltaicznego odpowiada on za ok. 80 proc. światowych mocy wytwórczych w tym sektorze. Firma doradcza Wood Mackenzie wylicza, że panele produkowane w Państwie Środka są o ponad 60 proc. tańsze od tych z fabryk w USA.
Według danych China Photovoltaic Industry Association na koniec 2023 r. zakłady w Chinach miały moce produkcyjne na poziomie 861 GW. Jednocześnie w ubiegłym roku na świecie zainstalowano ok. 390 GW nowych mocy w energetyce słonecznej.
Na tym nie koniec, bo według Wood Mackenzie i Rystad Energy w 2024 r. chińskie fabryki zwiększą swoje możliwości o kolejne 500-600 GW, gdyż kolejne inwestycje w rozbudowę mocy produkcyjnych są w toku. W nowe zakłady inwestuje również czołówka światowych producentów, czyli takie koncerny jak Longi, Jinko Solar, JA Solar czy Trina Solar.
Coraz większe problemy z tego powodu mają zachodnie firmy oraz rządy, które bezskutecznie próbują postawić tamę dla taniego importu fotowoltaiki z Chin, rosnącego z powodu nadpodaży na tamtejszym rynku. Z analiz think tanku Ember wynika, że prawie połowa ubiegłorocznego eksportu chińskich paneli PV trafiła do Europy, co zmusiło kolejnych europejskich producentów do zamknięcia fabryk.
Z kolei w USA, które chcą odbudować własny przemysł fotowoltaiczny dzięki subsydiom wprowadzonym ustawą Inflation Reduction Act, te plany przestają się ekonomicznie „spinać” – nawet mimo nakładania wysokich ceł na import z Chin. To natomiast powoduje dalsze napięcia na linii Waszyngton – Pekin.
Choć ankietowani przez Reutersa analitycy przewidują, że rosnąca nadpodaż mocy produkcyjnych w Chinach z czasem doprowadzi do upadku najsłabszych firm oraz konsolidowania rynku przez największych graczy, to na poziomie globalnym podaż i tak będzie nadal znacząco przewyższała bieżące zapotrzebowanie.
To natomiast oznacza, że ceny paneli fotowoltaicznych najpewniej utrzymają się w nadchodzących latach na niskich poziomach. Tę sytuację mogą odmienić tylko znaczące zmiany w politykach zakupowych poszczególnych państw, zawężających grono akceptowanych produktów do takich, które spełniają określone kryteria.
Zobacz też: Szykuje się rewolucja w aukcjach OZE
Fotowoltaiczny płot tańszy niż instalacja PV na dachu
Nadpodaż paneli PV i ich niskie ceny mają też mniej oczywiste skutki, o czym pisze „Financial Times”. Brytyjski dziennik donosi, że w takich krajach jak Niemcy czy Holandia rośnie popularność budowy ogrodzeń domów jednorodzinnych składających się paneli fotowoltaicznych.
Oczywiście tego typu rozwiązanie jest mniej efektywne niż instalacja fotowoltaiczna na dachu, ale jednocześnie pozwala zaoszczędzić na kosztach montażu.
Jenny Chase, główna analityk ds. energii słonecznej w BloombergNEF podkreśla, że fotowoltaika stała się tak tania, że jest coraz częściej montowana w mniej oczywistych miejscach. Zwłaszcza w sytuacji, gdy koszty związane z montażem dachowej fotowoltaiki – robocizny czy wynajmu rusztowań – zaczynają stanowić większą kosztów niż same panele.
Również Martin Brough, szef badań klimatu w BNP Paribas Exane, wskazuje, że w sytuacji, w której panele PV stają się bardzo tanie, to barierą dla inwestycji są właśnie koszty instalacji, wynikające z niedoboru wyspecjalizowanych ekip monterskich i kosztu tych usług. W takiej sytuacji rozwiązaniem może być budowa fotowoltaicznego płotu, nawet jeśli panele nie są idealnie ustawione w stronę słońca.
Międzynarodowa Agencja Energetyczna szacuje, że globalna podaż paneli do końca 2024 r. osiągnie 1100 GW – trzykrotnie więcej od prognozowanego popytu.
BloombergNEF podaje, że średnie ceny ceny na koniec marca wynosiły ok. 11 centów za wat, czyli o blisko o połowę mniej niż rok wcześniej. Wobec rosnącej nadpodaży analitycy przewidują dalszy spadek cen. Tymczasem eksperci wskazują, że poziom 15 centów to absolutne minimum, aby rozważać inwestycje w produkcję paneli PV w Europie.
Choć dla przemysłu fotowoltaicznego globalna nadpodaż to duże zmartwienie, to „Financial Times” wskazuje, że wielu obserwatorów zwraca uwagę na pozytywne skutki tej sytuacji. Do tych należy przyspieszenie rozwoju energetyki słonecznej, czemu sprzyja spadek cen paneli. To korzystne również w kontekście chęci uzależnienia się UE od importu paliw kopalnych po kryzysie energetycznym, spowodowanym odcięciem dostaw rosyjskiego gazu.
Zobacz również: Energia elektryczna z mikro i małej instalacji nie zawsze bez akcyzy
General Electric już na trzy podzielony
„The Economist” zastanawia się, czy w nowej strukturze organizacyjnej, składającej się z trzech głównych spółek, General Electric będzie sobie radził lepiej niż jako duży konglomerat. Od 2 kwietnia koncern działa pod trzema szyldami. Dwa nowo powstałe to GE Aerospace (silniki lotnicze) i GE Vernova (urządzenia dla energetyki), a w ubiegłym roku wydzielono już GE HealthCare (sprzęt medyczny).
Jak na razie łączna kapitalizacja spółek po zakończeniu reorganizacji zaliczyła delikatny wzrost – do ok. 240 mld dolarów. Odbudowa wartości grupy postępuje stopniowo od 2018 r., gdy stery w GE przejął Larry Culp. Wówczas kapitalizacja wynosiła zaledwie 65 mld dolarów.
Do czasów największej świetności wciąż jest bardzo daleko. Jeszcze na przełomie XX i XXI koncern był wyceniany na ok. 600 mld dolarów i był klasyfikowany jako najbardziej wartościowa firma na świecie. Było to ukoronowanie ponad 20-letnich rządów Jacka Welcha.
Kolejne lata były o wiele trudniejsze i wymagały zbycia przynoszącej straty działalności bankowej oraz innych mniej perspektywicznych biznesów, m.in. w segmencie AGD. Jednocześnie grupa postanowiła zainwestować w przejęcie energetycznej części francuskiego koncernu Alstom, która później była źródłem dużych strat.
Dlatego po objęciu stanowiska prezesa Larry Culp koncentrował się na dalszej restrukturyzacji i redukcji zadłużenia General Electric. Jednocześnie duży nacisk położono na usprawnienie zarządzania międzynarodową grupą, a także na zwiększenie produktywności w fabrykach koncernu.
Najbardziej dochodowym biznesem dla GE jest produkcja silników lotniczych, których koncern jest największym dostawcą na świecie. Ponadto grupa jest jednym z głównych dostawców turbin dla energetyki – zarówno tych dla elektrowni konwencjonalnych, jak i wiatrowych. Potencjalnie General Electric ma przed sobą dobre perspektywy, gdyż lotnictwo odbudowuje się po trudnych czasach pandemii COVID-19, a transformacja energetyczna nabiera tempa.
Jednak „The Economist” wskazuje, że dobra passa może nie potrwać długo, gdyż prognozy wzrostu ruchu lotniczego mogą być zbyt optymistyczne, a do tego jeden z głównych klientów, czyli Boeing przechodzi trudne chwile. Z kolei powrót Donalda Trumpa do Białego Domu może oznaczać wycofanie się USA z polityki wspierania inwestycji związanych z transformacją energetyczną i zielonymi technologiami.
Niezależnie od potencjalnych zagrożeń dla przyszłości General Electric koncern jedno ryzyko ma już za sobą, czyli przeprowadzenie reorganizacji grupy.
Zobacz także: Jak uwolnić polskie ciepłownictwo od węgla, gazu i CO2?
Czy gazowe uzależnienie Europy od USA staje się problemem?
– Amerykański gaz zastąpił surowiec, który Unia Europejska wcześniej importowała z Rosji, nim ta zaatakowała Ukrainę. Coraz częściej pojawiają się jednak pytania, czy skala uzależnienia od USA nie osiągnęła zbyt dużego poziomu – pisze Politico.
Portal wskazuje, że takie wątpliwości zaczęły się pojawiać częściej, gdy w styczniu prezydent Joe Biden nakazał tymczasowe wstrzymanie decyzji dotyczących zatwierdzania nowych projektów terminali eksportowych LNG. Decyzja była poprzedzona apelami ze strony organizacji ekologicznych, które wskazywały, że dotychczas procedury administracyjne pomijały badanie wpływu takich przedsięwzięć na klimat.
Tymczasem w ostatnich dwóch latach państwa UE zainwestowały w infrastrukturę do importu LNG, a także zawarły dziesiątki kontraktów z amerykańskim dostawcami. USA dostarczają obecnie państwom unijnym około połowy LNG, a przed wojną była to jedna czwarta. Samo LNG wyprzedziło natomiast gaz rurociągowy w UE jako źródło dostaw.
Politico wskazuje, że dalsze wstrzymywanie budowy nowych terminali LNG w USA będzie miało wpływ na przyszłą sytuację na globalnym rynku gazu. Europejskie firmy w ostatnich dwóch latach podpisywały dużo krótkoterminowych kontraktów, co pozwala zachowywać elastyczność w sytuacji rozwoju energetyki odnawialnej. Jednocześnie ograniczanie zdolności eksportowych amerykańskiego LNG zwiększa ryzyko co do cen i dostępności surowca za 5-10 lat.
Ana Maria Jaller-Makarewicz, analityk Institute for Energy Economics and Financial Analysis, komentując temat podkreśliła, że Europa powinna wyciągać wnioski z przeszłości, które pokazały jak dużym zagrożeniem jest nadmierne uzależnienie się od dostaw gazu z jednego kierunku.
Z kolei Esther Bollendorff, ekspert w Climate Action Network Europe, oceniła, że obawy o dostępność gazu w Europie są przesadzone, gdyż zużycie błękitnego paliwa spadło w ostatnich dwóch latach o 1/5. Ponadto rośnie produkcja energii z OZE, a plany UE zakładają dalsze zmniejszenie zużycia gazu w perspektywie 2030 r.
Ponadto Bollendorff wskazała, że już obecnie wykorzystanie terminali importowych LNG w UE wynosi mniej niż 60 proc., więc istnieje ryzyko, że budowana pospiesznie w ostatnich latach infrastruktura może stać się przyszłości „aktywami osieroconymi”.
Zobacz też: Jak Europa oszczędza gaz. Bruksela pokazała dane