Polska energetyka węglowa ma pół roku oddechu. Kwestia odebrania im części praw do emisji CO2 będzie rozpatrywana po wrześniowych wyborach w Niemczech.
Takie wnioski można wysnuć po dwudniowym, zakończonym we wtorek (23 kwietnia), nieformalnym spotkaniu unijnych ministrów gospodarki i środowiska. Choć tzw. backloadingu, czyli wycofania części uprawnień do emisji dwutlenku węgla, nie było formalnie w agendzie posiedzenia, to według naszych źródeł przewodzący obecnie w UE Irlandczycy w czasie lunchu sondowali zwłaszcza Niemców w tej sprawie.
Backloading, czyli wycofanie z rynku 900 mln uprawnień do emisji CO2, zaproponowała Komisja Europejska. Komisja zakładała, że cena prawa do emisji tony dwutlenku węgla do atmosfery osiągnie 30 euro, co pogorszyłoby konkurencyjność paliw kopalnych i zachęciło do inwestycji w ekologiczne źródła energii. Tymczasem emisję CO2 ograniczył kryzys gospodarczy, który zdusił produkcję w europejskich fabrykach i elektrowniach. Na rynku pod dostatkiem jest więc niewykorzystanych uprawnień, a ich cena spadła już do 3-4 euro.
Więcej: Gra o CO2 toczy się dalej
Komisarz ds. klimatu Connie Hedegaard przekonała kolegów, że taka sytuacja zupełnie nie sprzyja powstaniu „zielonej gospodarki”, bo wysokie ceny uprawnień do emisji CO2 miały stymulować niskoemisyjne technologie – zwłaszcza źródła odnawialne. Zaproponowała więc wycofanie części uprawnień, co miało wywindować ich ceny. Komisja miała sojuszników w części europejskich koncernów energetycznych. Poparły ją francuskie EDF i GDF Suez oraz niemiecki E.ON. Firmy te liczyły, że dzięki backloadingowi ich elektrownie atomowe i gazowe będą bardziej konkurencyjne.
Po drugiej stronie stało lobby węglowe. Przy obecnych cenach uprawnień do emisji CO2 węgiel, zwłaszcza brunatny, stał się znów doskonałym paliwem. Ale największe znaczenie miał głos europejskiego przemysłu energochłonnego. Wielkie fabryki chemiczne i huty nie chcą, aby w warunkach kryzysu ceny prądu rosły. Racje takich tuzów europejskiej gospodarki jak BASF i ArcelorMittal przeważyły w Parlamencie Europejskim. W zeszły wtorek 16 kwietnia europosłowie odrzucili projekt dyrektywy w sprawie backloadingu. Chociaż zdecydowało zaledwie 19 głosów (3 proc. wszystkich głosujących), a aż 63 deputowanych było nieobecnych.
Sprawa mogłaby wrócić pod obrady parlamentu bardzo szybko, gdyby stanowisko zajęła Rada UE, czyli unijni ministrowie środowiska. Ale po wczorajszym posiedzeniu nie zanosi się na to. Wiele krajów patrzy na to, co zrobią Niemcy, żeby głosować tak jak oni. A Berlin czeka. – Minister środowiska Peter Altmaier dał do zrozumienia, że przed wyborami nie poznamy zdania Niemiec – mówi nam osoba, która uczestniczyła w spotkaniu.
Kanclerz Angela Merkel stoi między młotem a kowadłem. Z jednej strony naciska na nią niemiecki przemysł, który i tak ma jej za złe decyzję o zamknięciu elektrowni jądrowych. Z drugiej – silne w Niemczech środowiska zielonych. Z politycznego punktu widzenia nie ma więc powodów podejmować decyzji przed zaplanowanymi na 22 września wyborami.
Według naszych informacji ministrowie ustalili też, że poczekają na pomysły Parlamentu Europejskiego. Projekt dyrektywy o backloadingu wrócił teraz do parlamentarnej komisji środowiska, która ma zastanowić się nad jej zmianami. Jednak, spotykający się raz na miesiąc, europosłowie najprawdopodobniej nie przyjmą żadnego stanowiska w przeciągu kilku miesięcy.
Na backloadingu polski budżet miał stracić ponad miliard złotych. Kolejne kilkaset milionów straciłyby też polskie firmy energetyczne, które musiałyby kupić dodatkowe uprawnienia. To z kolei odbiłoby się na naszych rachunkach za prąd.
Wrześniowe wybory w Niemczech mogą w ogóle rozstrzygnąć o przyszłości europejskiej polityki klimatycznej. Komisja Europejska właśnie rozpoczęła konsultacje, jak powinna ona wyglądać po 2020 r. kiedy wygasną obecne dyrektywy. Zdanie nowego niemieckiego rządu odegra w nich znaczącą rolę.