Przygotowany przez Brukselę projekt dyrektywy o rozdziale uprawnień do emisji CO2 po 2020 r. jest sporym zaskoczeniem dla rządu i energetyków. Pieniądze z darmowych uprawnień nie będą trafiały do firm automatycznie lecz w wyniku aukcji, a pieniędzmi ze specjalnego Funduszu Modernizacyjnego będzie zarządzać Bruksela, a nie Warszawa. Rząd wpadnie przed wyborami na kolejną minę.
Premier Ewa Kopacz wróciła z Brukseli w październiku 2014 z triumfalnym komunikatem: pomimo zaostrzenia unijnej polityki klimatycznej ceny prądu dla Polaków po 2020 r. nie wzrosną. Polska zgodziła się na 40 proc. redukcję CO2 w latach 1990 – 2030, tak jak chcieli Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy. W zamian za to wynegocjowaliśmy ulgi.
Osiągnięcie kompromisu na szczycie klimatycznym w 2014 r. było dużym sukcesem polskiego rządu, bo samotne weto nic nam nie dawało – prace nad dyrektywami klimatycznymi toczyłyby się dalej, Komisja Europejska miała wystarczający mandat do ich zaproponowania.
Patrz: Szczyt klimatyczny UE – dobry kompromis
Ustalono wtedy, że polskie elektrownie dostaną za darmo część potrzebnych im uprawnień do emisji CO2. W konkluzjach szczytu zapisano, że „państwa członkowskie o PKB na głowę mniejszym niż 60 proc. unijnej średniej mogą wydać darmowe uprawnienia dla sektora energetycznego do 2030 r.”
To ok. 290 mln uprawnień. Licząc po bardzo umiarkowanej cenie 20 euro (większość prognoz mówi o cenie wyższej niż 30 euro) to 5,6 mld euro w latach 2020 – 30.
Parlament Europejski uchwalił w czwartek utworzenie rezerwy stabilizacyjnej, co – po spodziewanej zgodzie rządów państw UE- ma wpłynąć na wzrost cen.
Pieniądze z tych uprawnień powinny być wydane na „realne inwestycje unowocześniające sektor energetyczny, przy uniknięciu zakłóceń rynku“. Konkluzje nie mówią jakie to mają być inwestycje, ale teoretycznie żaden rodzaj energetyki nie jest wyłączony – mogą to być zarówno nowoczesne siłownie węglowe, jak i elektrownia jądrowa czy OZE.
Po drugie, z dochodów ze sprzedaży puli 2 proc. uprawnień powstanie fundusz, który ma pomóc biedniejszym krajom UE zmodernizować sektor energetyczny i zapewnić obywatelom „czystszą, bezpieczną i dostępną energię“. Z puli 2 proc. Polska dostanie połowę, co daje ok. 120 mln uprawnień, wartych, znów licząc po 20 euro, ok. 2,5 mld euro. Dodając do poprzednich 5,6 mamy 8,1 mld euro na inwestycje.
Do tego trzeba doliczyć pulę ponad 700 mln uprawnień ekstra, która Polska sprzeda na aukcjach i zasili swój budżet.
Szczegółowe zasady rozdziału dwóch pierwszych puli uprawnień ma określać dyrektywa. I właśnie wyciekł jej projekt, który poznaliśmy.
Brukselski diabeł tkwi w szczegółach
Komisja Europejska postanowiła zmienić zasady przyznawania darmowych uprawnień do emisji. Do tej pory od 2008 r. elektrownie dostawały je na podstawie historycznych emisji, sposób ich rozdziału określał sporządzany w Warszawie (zatwierdzany przez Brukselę) Krajowy Plan Inwestycji. Na podstawie KPI aż do 2020 r., firmy dostają część uprawnień do emisji za darmo niezależnie od wszystkiego, trochę tak jak rolnicy dopłaty. Ta pula jest coraz mniejsza, a po 2020 r. zniknie całkowicie.
Polskie firmy liczyły na nowy KPI. Jeszcze w marcu firma doradcza E&Y na zlecenie Polskiego Komitetu Energii Elektrycznej przygotowała różne warianty podziału darmowych uprawnień po 2020 r. Ale nie ma tam w ogóle mowy o aukcjach, bo nikt ich wtedy nie przewidywał.
A tymczasem projekt dyrektywy mówi jasno:
„Państwa członkowskie mają zorganizować konkurencyjny proces przetargowy aby wybrać inwestycje finansowane z udziałem darmowych uprawnień“.
Proces ten musi być przejrzysty, niedyskryminujący, zgodny z regułami konkurencji. To kryteria dość ogólne, ale Komisja wpisała też szczegółowe.
Aby załapać się na darmowe uprawnienia, projekt musi przyczyniać się do:
- dywersyfikacji miksu energetycznego i źródeł zaopatrzenia w energię
- koniecznej restrukturyzacji
- poprawy stanu środowiska i infrastruktury
- rozwoju czystych technologii i modernizacji modernizacji produkcji energii. Na szczęście wystarczy spełnienie jednego z tych warunków.
Projekt musi być wart więcej niż 10 mln euro, w aukcjach mogą brać udział także inwestycje w sieci dystrybucyjne i przesyłowe.
To nie wszystko. Projekty muszą mieć także pozytywny efekt na emisje i wypełnić wcześniej określony wskaźnik redukcji CO2. Ponadto wygrywać aukcje mają te z najlepszym wskaźnikiem zwrotu kapitału.
Do 30 czerwca 2019 państwa mają przygotować wszystko co będzie potrzebne aby przeprowadzać aukcje na rozdział darmowych uprawnień, zwłaszcza kryteria wyboru. Wartość planowanych inwestycji powinna być co najmniej równa wartości rynkowej darmowych uprawnień, co ma pomóc ograniczyć wzrost cen. Zaś ich wartość rynkowa będzie oceniania na podstawie cen z roku poprzedzającego rozliczenie.
Aukcje dotyczą tylko nowych inwestycji prowadzonych po 2020 r. W grę wchodzą zarówno nowe siłownie jak i remonty starych, ale nie będzie już podstawowej korzyści dla energetyki. Obecnie, aż do 2020 r., firmy dostają część uprawnienia do emisji za darmo niezależnie od wszystkiego, trochę tak jak rolnicy dopłaty. Ta pula jest coraz mniejsza, a po 2020 r. zniknie całkowicie.
Ceny uprawnień do emisji CO2 trzeba będzie więc wliczać do cen prądu. Oczywiście darmowe uprawnienia pozwolą zmniejszyć koszty potrzebnych inwestycji, ale nie ma mowy o żadnym automatyzmie w ich przyznawaniu.
W dyrektywie jest mnóstwo niejasności.
Nie wiadomo np. czy aukcje muszą oznaczać, że część projektów odpada i nie dostanie nic, czy dostaje po prostu mniej uprawnień. – Wg zapewnień urzędników Komisji organizacja aukcji będzie całkowicie w gestii państw członkowskich, więc mamy tu swobodę – opowiada nam osoba znająca sprawę. Ale są to zapewnienia nieoficjalne i nie wiadomo na ile można Komisji ufać.
Energetycy przygotowują nowe stanowisko w sprawie aukcji. W rządzie odpowiedzialni za projekt dyrektywy urzędnicy mają mieszane uczucia. – Aukcje mają zalety i wady – mówi nam jeden z urzędników. – Podstawowa zaleta jest taka, że darmowe uprawnienia będą przyznawane na konkretne projekty, a nie „przejadane” przez energetykę.
Wada? Urzędnik przyznaje bez ogródek: ceny dla konsumentów po 2020 r. wzrosną. O ile? Tego nie sposób przewidzieć, bo szacunki w sprawie cen uprawnień przypominają wróżenie z fusów. Na pewno energetyce węglowej trudniej będzie konkurować z OZE, atomem i gazem.
Pytanie czy Polska jest w stanie przekonać Brukselę, żeby zrezygnowała z aukcji?
– Moim zdaniem to nierealne – mówi nam energetyk zaangażowany w prace nad stanowiskiem branży. – Będzie dobrze, jeśli uda się podwyższyć pułap dla aukcji z 10 mln euro do 30 lub 50 mln. Wówczas możemy próbować przekonać Komisję żeby dla projektów poniżej tego poziomu przygotować jednak Krajowy Plan Inwestycyjny z automatycznym przydziałem darmowych uprawnień.
W dodatku Komisja Europejska chce całkowicie kontrolować wydatki Funduszu Modernizacyjnego. Nasz rząd chciał żeby pieniędzmi z tej puli zarządzał NFOŚiGW, który finansowałby z niej małe projekty. Ale projekt dyrektywy zakłada, że o podziale środków będzie decydował specjalny komitet zarządzający Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Przewodniczącym komitetu ma być przedstawiciel Komisji, w dodatku wyposażony w prawo zawetowania decyzji o finansowaniu każdego projektu.
– Dla nas to nie do przyjęcia – mówi nam polski urzędnik. –Jaki sens ma płacenie grubych prowizji ludziom z EBI za ocenę każdego projektu?
Przekonanie urzędników Komisji do zwiększenia roli NFOŚiGW może się udać, bo cieszy on w Brukseli doskonałą opinią – niedawno w ramach Europejskich Dni Zrównoważonej Energii dostał nawet prestiżową nagrodę za program instalacji kolektorów ciepła.
Komisja ujawni projekt dyrektywy 15 lipca. Debata nad nim trafi w sam środek kampanii wyborczej i łatwo przewidzieć, że opozycja będzie zarzucać rządowi kłamstwa. W pewnym sensie słusznie – obiecywanie ludziom, że ceny prądu po 2020 r. na pewno nie wzrosną wskutek polityki klimatycznej było mało realistyczne.
Premier Ewa Kopacz powinna była powiedzieć, że dzięki ustaleniom szczytu wzrost cen będzie mniejszy, że zyskaliśmy pieniądze na inwestycje, które i tak musimy przeprowadzić.
Opozycja zaś powinna być bardzo ostrożna w krytyce rządu, bo jeśli politycy PiS wyobrażają sobie, że zdołają do 2020 r. odwrócić lub zatrzymać politykę klimatyczną UE, to grubo się mylą. Buńczuczne zapowiedzi wywołują u naszych zachodnich partnerów najwyżej ironiczne uśmieszki i wzruszenie ramion.