Spis treści
W chwili, gdy pisaliśmy ten tekst, uchwały Rady Ministrów o wyborze amerykańskiego Westinghouse jako partnera do budowy elektrowni jądrowej nie było jeszcze w Monitorze Polskim. Ale sądząc po komunikacie Centrum Informacyjnego Rządu oraz po konferencji prasowej nie spodziewamy się, aby sama uchwała obfitowała w szczegóły.
Co wiadomo? Rząd wybrał amerykańską spółkę Westinghouse (notabene należącą do Kanadyjczyków) i jego flagowy produkt – reaktor AP 1000 działający już w Chinach. Kończy się też wreszcie budowa dwóch AP 1000 w elektrowni w Vogtle w USA. Trwała 11 lat zamiast 5, a budżet wzrósł z 14 do 30 mld dol.
Amerykanie wybudują pierwszą elektrownię złożoną z trzech reaktorów, prawdopodobnie w rejonie Kopalino-Lubiatowo, choć komunikat CIR wspomina enigmatycznie o „północy Polski”. Elektrownia ma być gotowa w 2034 r. i kosztować 20 mld dol.
Oprócz tego PGE, ZE PAK i koreański KHNP podpisały list intencyjny w sprawie budowy drugiej elektrowni jądrowej, nazywanej przez premiera Morawieckiego prywatną. Elektrownia powstałaby na działkach ZE PAK. Premier dodał, że rząd jest na nią otwarty.
Przypomnijmy, że w poniedziałek podpisano list intencyjny w sprawie polsko-koreańskiej współpracy atomowej. Wieści o wizycie wicepremiera Jacka Sasina w Seulu wywołały nerwowe reakcje Amerykanów, którzy zaczęli naciskać na polski rząd aby szybciej ogłosił decyzję o wyborze Westinghouse i wystąpili z pozwem przeciw KHNP.
Czytaj więcej: Rząd wybrał Amerykanów jako partnera do elektrowni jądrowej. Na Twitterze
I to w zasadzie koniec konkretów. Reszta ciągle obraca się w sferze obietnic i negocjacji. Spróbujmy podsumować zatem czego nie wiemy, a powinniśmy już wiedzieć.
Wybraliśmy, ale jak?
Przede wszystkim społeczeństwu należy się informacja według jakiej procedury wybrano zwycięzcę. Rząd miał prawo nie organizować publicznego przetargu, a naszym zdaniem możliwość, że Bruksela zakwestionuje wybór nie jest wcale duża, bo Komisja Europejska ma dziś inne problemy. Ale poznanie sposobu, w jaki podjęto tę decyzję jest ważny, bo bez tego nie dowiemy się czy można było wynegocjować lepsze warunki.
Kto za to zapłaci
Procedura to jednak dużo mniejszy problem w porównaniu z pieniędzmi. Elektrownia ma kosztować 100 mld zł, oczywiście rozłożone na kilka lat. Ale te pieniądze trzeba będzie „skądś” wydostać. Sposobów jest kilka – budżet państwa może wziąć całą imprezę na siebie, biorąc pożyczkę u dostawcy technologii (jak Węgry), można podpisać kontrakt różnicowy gwarantujący, że inwestor dostanie od państwa dopłatę, jeśli cena prądu będzie dla niego za niska (Wielka Brytania), wówczas inwestor sam sobie pożycza pieniądze (Wielka Brytania), można wreszcie spróbować z fińskim modelem spółdzielczym, gdzie współwłaścicielami zostało kilkadziesiąt firm i gmin, które biorą energię z elektrowni po kosztach.
− Mamy bardzo szczegółowo przeanalizowane wszystkie modele finansowania energetyki jądrowej na świecie od modeli spółdzielczych, przez te modele zakładające udział i partycypację wszystkich obywateli w taryfie, aż po te modele, gdzie jest udział Skarbu Państwa wraz ze środkami zewnętrznymi – mówiła minister klimatu Anna Moskwa.
Skoro rząd przeanalizował te modele, to zapewne zauważył, że wspólną cechą tych wszystkich inwestycji był fakt, że wybierano wykonawcę wraz z modelem. Polski rząd zdecydował się na jednak pójść własną ścieżką – mamy wykonawcę, a z modelem jakoś to będzie.
Wiara nie przekłada się na kasę
Program Polskiej Energetyki Jądrowej zakładał, że inwestor wejdzie na 49 proc. udziałów w elektrowni, dzięki czemu zmniejszy zaangażowanie finansowe polskich podatników. Ale Westinghouse nie jest operatorem elektrowni atomowej (w przeciwieństwie do KHNP i francuskiego EDF), tylko dostawcą reaktorów. „Mamy obietnice ze strony amerykańskiej, że Amerykanie będą też częściowo brać udział w tej inwestycji. Chcielibyśmy aby ten udział był jak największy, ale ostateczne decyzje zapadną po stronie amerykańskiej – mówił na konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki.
Co to oznacza w praktyce? Zapewne Amerykanie dla przyzwoitości kupią trochę udziałów w spółce Polskie Elektrownie Jądrowe, może nawet 49 proc. Tyle, że kapitał spółki będzie wynosił kilkadziesiąt, góra kilkaset mln zł, a nie tyle, ile powinien wynosić żeby wybudować elektrownię. – Nawet jeżeli nie będzie to wielki udział, to każdy udział jest ważny, bowiem on świadczy o tym, że strona amerykańska pokłada ogromną wiarę w tym projekcie” – dodał premier.
Cóż, można powiedzieć, że udział finansowy jest wprost proporcjonalny do wiary…
Mamy modele, ale skleimy je później
O finansowaniu elektrowni usłyszeliśmy niestety same ogólniki. „Montaż mechanizmów finansowo-kredytowo-derywatowych pod realizację tak skomplikowanego projektu może być różnoraki. Mamy zaplanowanych kilka scenariuszy pod realizację tego projektu. Trzeba wziąć pod uwagę, że pierwsze ogromne pieniądze będą potrzebne na ten projekt za kilka lat. To nie będą takie pieniądze, które spędzałyby sen z powiek rządowi Rzeczpospolitej. Jestem pewien, że poradzimy sobie z tym. Sposoby finansowania, o których dyskutowaliśmy na Radzie Ministrów, będą mogły być uszczegółowione później, w zależności od tego co się będzie najbardziej opłacało Polakom” – to znowu słowa premiera. Nic nie ma o pieniądzach także w komunikacie rządu.
Ciśnie się więc na usta pytanie – po co wybierano Amerykanów akurat teraz, skoro nic nie wiadomo o pieniądzach? Czy nie można było ich wybrać później, jak już „sposoby finansowania zostaną uszczegółowione” i uzgodnione z partnerami?
Porównajmy to z Węgrami. Rząd Viktora Orbana, również bez przetargu, wybrał w 2014 r. ofertę Rosatomu na budowę dwóch reaktorów WWER o mocy 1200 MW każdy w elektrowni Paks. Ale jednocześnie podpisano porozumienie dotyczące finansowania tej budowy – rząd rosyjski udzielił kredytu na budowę – 10 mld euro na 30 lat, oprocentowanie 3,95-4,95 (przypomnijmy, że polski rząd musiał pożyczać na ostatnim przetargu obligacji już dając 9 proc. ).
Kredyt rosyjski finansuje 80 proc. kosztów budowy, 20 proc. ma dać rząd Węgier, który oczywiście jest też gwarantem rosyjskiej pożyczki.
Nota bene Węgrom, którzy już mają starą elektrownię atomową, przygotowanie „papierologii” do tej inwestycji zajęło aż osiem lat. Dopiero w sierpniu 2022 r. wydano pozwolenie na budowę, trzy lata sprawę badała Komisja Europejska. Tymczasem polski rząd zakłada, że budowa ruszy już w 2026 r.
Nie zachęcamy oczywiście do szukania partnerów za wschodnią granicą, ale chcielibyśmy wiedzieć czy Amerykanie dadzą kredyt na równie dobrych warunkach.
Co uzgodniono z amerykańskim rządem, który u siebie wspiera atomowe inwestycje poręczając kredyty – administracja Baracka Obamy dała np. gwarancje pod 9 mld dol. długu dla elektrowni Vogtle. Czy rząd USA jest gotów zaoferować pożyczkę lub choćby gwarancje dla finansowania polskiej inwestycji, co znacznie obniżyłoby koszt kapitału?
Polski rząd będzie negocjował z warunki finansowe z Amerykanami, którzy już wiedzą, że zostali wybrani i że ewentualne odebranie im kontraktu byłoby skandalem politycznym. Nasza pozycja negocjacyjna będzie, delikatnie mówiąc, dużo gorsza niż przed 2 listopada.
Polskie firmy coś zarobią. Może…
Kolejna kwestia to udział polskich firm w budowie elektrowni atomowej. To ważna sprawa, bo – niezależnie od przyszłości energetyki jądrowej w Europie – kompetencje zdobyte na takiej budowie liczą się w świecie, a polskie przedsiębiorstwa miałyby szansę dobrze zarobić i otworzyć sobie nowe rynki.
Dlatego w Programie Polskiej Energetyki Jądrowej zapisano, że udział polskich firm powinien wynieść co najmniej 40 proc. − Każdy blok to nawet do 4000 miejsc pracy, zbadaliśmy potencjał polskich firm – już dziś 70 polskich firm uczestniczy jako podwykonawcy na budowach różnych elektrowni jądrowych na świecie. Zidentyfikowaliśmy dodatkowe 200 firm, które mają potencjał wejścia na ten rynek – mówił premier.
Jeśli porównamy jednak te deklaracje np. z zapisami ustawy o morskich farmach wiatrowych (MFW), to wypadają bardzo miękko. Ustawa o MFW bardzo zachęca do współpracy z polskimi przedsiębiorcami, wręcz zmusza do zbadania czy istnieją polscy podwykonawcy. W przypadku programu jądrowego tego nie ma – wszystko opiera się na dobrej woli Westinghouse i jego partnera, wielkiego koncernu budowlanego Bechtel.
Ahmet Topkinar, dyrektor odpowiedzialny za nuklearne operacje Bechtela twierdził w rozmowie z portalem WysokieNapiecie.pl, że local content czyli wkład krajowy może sięgnąć nawet powyżej 50 proc. wartości zamówienia.
Bechtel zdążył tu już podpisać listy intencyjne z grupą polskich firm, m.in. z rozdającą ostatnio karty na energetycznych budowach grupą Polimex-Mostostal, Budimeksem, Zarmenem i Energoprojektem Katowice. – Stal, cement, duża część maszyn – wszystko to będzie produkowane w Polsce. Nie zamierzamy przywozić tutaj tysięcy ludzi z USA, bo dostępni są dobrze wykształceni pracownicy w Polsce – obiecywał Topkinar.
Local content wymaga jednak precyzyjnych zapisów w umowie – jak to oceniać, jak to rozliczać, jak wymusić na partnerze np. budowę nowych fabryk czy centrów badań. I znowu ciśnie się pod pióro pytanie – dlaczego nie zrobiono tego zanim wybrano Amerykanów? Dopóki bedzie im się to opłacało, sprawa będzie prosta. A jeśli uznają, że nie? Jaką dźwignię będzie miał polski rząd, gdy partner już został wybrany?
Czy czeka nas powtórka z rozrywki
Obecna koalicja już raz boleśnie się sparzyła na finansowaniu elektrowni Ostrołęka, kiedy budowa ruszyła, a kilka miesięcy później okazało się, że nie sposób zdobyć na nią finansowania. W przypadku elektrowni atomowej ten bolesny moment przyjdzie później, może za dwa lata, może za cztery.
A na razie rząd może uznać problem elektrowni atomowej za „odfajkowany”.