Aktywistom organizacji ekologicznych Greenpeace i ClienthEarth – głównym wrogom energetyki węglowej w Polsce nie można odmówić serca do walki z węglem. Ci z Greenpeace byli już widziani parę razy na kominach elektrowni w Bełchatowie i pod kancelarią premiera. Ci z ClienthEarth próbowali blokować na drodze prawnej powstanie nowej elektrowni węglowej w Opolu. Ostatecznie przegrali, ale na pewno przyczynili się do opóźnienia jej budowy.
Greenpeace i ClienthEarth nie lubią energetyki węglowej, bo uważają ją za główne źródło globalnego ocieplenia. Logicznie rzecz biorąc, powinni popierać budowę nowych, wydajniejszych elektrowni – bo będą emitować mniej CO2 niż stare, wybudowane jeszcze w PRL, których znaczną część powinniśmy już zamknąć. Zdaje się, że działacze antywęglowi są moralnymi maksymalistami i nie uznają w ogóle koncepcji mniejszego zła. Jest to postawa zaiste godna Szymona Słupnika, ale on siedząc na swym słupie, nie potrzebował w ogóle prądu.
Tymczasem węgiel jest najbardziej groźny tam, gdzie działacze obu organizacji w ogóle go nie dostrzegają. Plagą wielu polskich miast jest tzw. niska emisja, czyli węgiel spalany w domowych piecach, często razem z rozmaitymi toksycznymi świństwami, głównie śmieciami, które ludzie wrzucają „żeby się spaliło”.
Parę miesięcy z tego właśnie powodu zanieczyszczenie powietrza w Rybniku przekroczyło ponad stukrotnie dopuszczalne normy. Mieszkaniec Rybnika złożył nawet w tej sprawie pozew przeciw Skarbowi Państwa. Nie jest pieniaczem, domaga się symbolicznego odszkodowania 10 tys. zł. Niestety, ani Greenpeace ani ClienthEarth nie przyłączyły się do pozwu. Nie przypominam sobie też żeby piętnowały prezydentów polskich miast, którzy zamiast inwestować w sieci ciepłownicze czy efektywność energetyczną ładują kasę w aquaparki.
Ale jakie ma znaczenie powietrze w Rybniku czy innym mieście, gdy można walczyć o zbawienie całego świata…