Spis treści
Trzeba w tej chwili palić wszystkim, poza oponami i podobnymi szkodliwymi rzeczami – oświadczył Jarosław Kaczyński podczas spotkania z wyborcami na Podhalu. − Polska musi być ogrzana – stwierdził. Trudno się z nim nie zgodzić. Co prawda te słowa to jawna krytyka rządu Mateusza Morawieckiego, nadal obiecującego, że „węgla na pewno nie zabraknie”, ale to prezes Kaczyński ma rację. Węgla już brakuje w ogromnych ilościach, tylko w takich miejscach, gdzie jeszcze tego nie widzimy. Braki za chwilę będą jednak znacznie bardziej namacalne, bo pojawią się w kotłowniach domowych, szkolnych, szpitalnych i w ciepłowniach. Tak jak mówi prezes Kaczyński, trzeba będzie w nich palić czymś innym.
14 mld zł utraconych przychodów z eksportu
Łączny niezaspokojony popyt na węgiel kamienny w tym roku sięgnie, według szacunków WysokieNapiecie.pl aż 15 mln ton. Znaczna część z tego już występuje, ale jest mało widoczna, choć będzie mieć potężny wpływ na bilans handlowy, sięgający aż 14 mld zł utraconych przychodów z eksportu.
Chodzi bowiem, po pierwsze, o niezaspokojone zapotrzebowanie elektrowni na potrzeby eksportu energii elektrycznej. Zgłaszane zapotrzebowanie naszych sąsiadów na import prądu z Polski, które bylibyśmy w stanie obsłużyć istniejącymi połączeniami, wyniosłoby w sumie w tym roku 10-12 TWh. Z powodu braków węgla ostatecznie pokryjemy z tego jedynie 2 TWh netto. To będzie oznaczać przynajmniej 8 TWh utraconego eksportu energii o wartości ok. 10 mld zł, na co składa się 8 mld zł utraconych przychodów elektrowni ze sprzedaży samej energii i 2 mld zł utraconych przychodów operatora sieci przesyłowych z polskiej części congestion rent (połowy różnicy cen między rynkiem polskim i sąsiednimi). Dzięki temu, że zrezygnowaliśmy z tych pieniędzy, zaoszczędzimy jednak aż 5 mln ton węgla.
Kolejne 6 mln ton to niezaspokojone zapotrzebowanie na eksport samego węgla energetycznego. W najlepszych latach Polska eksportowała co prawda ponad 40 mln ton rocznie i popyt na cały ten węgiel także i dziś by się znalazł, ale 8 mln ton to realna wielkość eksportu samego węgla energetycznego, jaką byliśmy w stanie dostarczyć na rynek jeszcze kilka lat temu i wielkość, jaką obsłużyłyby porty i kolej w połączeniach z krajami UE. Ze względu na nieformalny zakaz, polskie kopalnie w tym roku wyeksportują jednak w sumie tylko ok. 2 mln ton węgla energetycznego. Utracone przychody z niezaspokojonego popytu zagranicznego sięgną 4 mld zł.
W sumie braki tych 11 mln ton węgla już kosztują nas więc 14 mld zł utraconych rocznych przychodów z eksportu prądu i samego paliwa. Jednak zatrzymanie eksportu węgla i energii elektrycznej to wciąż za mało.
Same braki wewnętrzne węgla sięgają 4 mln ton
Bez pokrycia wciąż pozostaje zapotrzebowanie rynku wewnętrznego na blisko 4 mln ton, z czego co najmniej połowa w węglach średnich i grubych, którymi pali się w starych kotłach, a reszta w miałach, o które zdesperowane gospodarstwa domowe też z resztą będą konkurować z elektrowniami, bo lepszy miał niż nic.
To dlatego Polska Grupa Górnicza wprowadza do swojego sklepu internetowego ofertę zakupu miałów przez odbiorców indywidualnych. Co prawda wiele uchwał antysmogowych zabrania ich spalania, a rząd nie zamierza uchylić ich ustawą tymczasową, ale tym nikt się raczej nie będzie przejmować tej zimy, widząc skalę niedoborów. Jak mówi prezes Kaczyński „Polska musi być ogrzana”.
Nic dziwnego, że w internecie równolegle pojawiają się też oferty sprzedaży torfu z Białorusi czy „ekogroszku gumowego”, a więc zapakowanych w worki na śmieci ścinków opon samochodowych. Chociaż Allegro i inne serwisy usuwają te oferty, to nie mamy wątpliwości, że za chwilę pojawią się one na składach węgla jako towar spod lady. W końcu same składy nie mają węgla, którym mogłyby handlować, bo obrót przejęło PGG, więc albo się likwidują, albo kombinują by przetrwać od pierwszego do pierwszego.
Działania rządu pogłębiły kryzys węglowy
Składy węgla stoją puste nie tylko dlatego, że PGG wyeliminowała je z gry nie dostarczając tygodniami węgla wcale lub dostarczając w niewielkich ilościach (akcja tworzenia „autoryzowanych dystrybutorów” trwa… ). Ale także dlatego, że ludzie długi wstrzymywali się z zakupem węgla importowanego, w oczekiwaniu na węgiel po „państwowej” cenie maksymalnej 996 zł/t. Dlatego węgla nie zamawiali, składy nie zamawiały go u importerów, a importerzy ograniczali poszukiwania za granicą. Ich miejsce próbują natomiast zająć dwie państwowe spółki – PGE Paliwa i Węglokoks, którym rząd nakazał import węgla w określonych ilościach.
− Problem braku węgla w składach został zażegnany – ironizował wówczas Łukasz Horbacz, prezes Izby Gospodarczej Sprzedawców Polskiego Węgla. − Od kiedy rząd ogłosił, że węgiel będzie sprzedawany za 996,60 zł/t klienci przestali kupować opał. Polacy nie robią już zapasów na zimę i czekają na konkrety rządowego programu. Taka sytuacja trwa już miesiąc i obawiam się, że potrwa jeszcze kilka tygodni. W efekcie importerzy też przestali ściągać węgiel, bo jego magazynowanie w portach kosztuje, a składy go nie kupują, bo węgiel nie schodzi im z placów. W obecnej sytuacji każdy tydzień na import węgla do Polski, aby zgromadzić zapasy przed zimą, jest na wagę złota, bo jeśli skumulujemy popyt jesienią, to nie będziemy w stanie kupić, rozprowadzić i przesiać wystarczających ilości węgla opałowego dla drobnych odbiorców. Wąskimi gardłami jest sama dostępność węgla na światowych rynkach, zwłaszcza twardszego, z którego da się odsiać więcej średnich i grubych sortymentów, wolne sloty na rozładunek statków, a także dostępność bocznic kolejowych, aby ten węgiel zapakować na węglarki – wyliczał Horbacz.
Internetowy sklep PGG przez pół roku zaspokoił 9% potrzeb
Chociaż ustawy o węglu za 996 zł już nie ma, a zastąpił ją dodatek węglowy w wysokości 3000 zł/t, dwa miliony gospodarstw domowych ogrzewających się węglem wciąż liczą na tani węgiel – ten oferowany prze PGG po 1180 zł/t. Niestety, rząd i PGG nie mówią, że nie wystarczy go dla wszystkich. Ba, nie wystarczy go nawet dla co trzeciego odbiorcy. Jednak przy tak gigantycznych różnicach między ceną rynkową, a „państwową” kto by na niego nie polował? To, że w dniu sprzedaży (czy raczej losowania, bo poza sprytem i szybkim Internetem decyduje głównie szczęście) chętnych jest np. 100 tysięcy, a węgiel kupuje raptem kilka tysięcy z nich, nie jest specjalnie eksponowane.
Tymczasem państwowe spółki i rząd, poza prezesem Kaczyńskim, wciąż przekonują, że sytuacja jest pod kontrolą. Sprzedaż węgla w internetowym sklepie PGG trwa przecież w najlepsze.
Węgiel w sklepie Polskiej Grupy Górniczej kupiło do tej pory zaledwie 190 tys. klientów, z czego część na własne potrzeby, a część „na słupa” do dalszej nielegalnej odsprzedaży. Kupując wcześniej 5 ton węgla (niedawno limit zakupu zmniejszono do 3 ton) za ok. 1000 zł/t, można było sprzedać go na rynku po 2500-3000 zł/t, zarabiając od 7500 do 10000 zł (minus koszt transportu), między ceną wolnorynkową a „państwową”. Boga za nogi złapały też te gospodarstwa domowe, które kupiły węgiel po „państwowej” cenie na własne potrzeby, bo płacąc za niego po 3000 zł, w całości sfinansują go z dodatku węglowego. Tej zimy ogrzeją się zupełnie za darmo.
Dla reszty ceny w sklepie PGG poszły ostatnio do góry (groszek, kostkę i orzech można kupić teraz po 1180 zł/t), ale wciąż są znacznie poniżej cen rynkowych (workowany orzech w Castoramie kosztuje 3640 zł/t), przez co polują na niego kolejne setki tysięcy Polaków (w sklepie zarejestrowanych jest 650 tys. użytkowników). Nie wszyscy zdają sobie jednak sprawę z tego, że opału dla nich nie wystarczy, bo PGG nie wydobywa tyle węgla opałowego.
Premia motywacyjna dla górników nie pomogła
Co gorsza, od lat 90. za mało węgla opałowego wydobywają wszystkie polskie kopalnie razem wzięte. W tym roku sprzedadzą niespełna 4,5 mln ton średnich i grubych sortymentów węgla kamiennego. Jeszcze dwa miesiące temu prognozowaliśmy, że uda się dostarczyć 5 mln ton tego paliwa, ale wydobycie polskich kopalń, po wzmożeniu w marcu i kwietniu (wydobycie rok do roku wzrosło wówczas o 2-5%), w kolejnych dwóch miesiącach już rozczarowało. W czerwcu wydobycie było wręcz o 45 tys. ton mniejsze niż przed rokiem, a przez całe pierwsze półrocze produkcja węgla energetycznego nie wzrosła praktycznie w ogóle (0,5% r/r).
Czytaj także: Ogrzewanie pompą ciepła coraz bardziej kusi Polaków
Górnicy dostali w tym roku już „premie motywacyjną”, „rekompensaty inflacyjne”, ale najwyraźniej te kilka tysięcy złotych na osobę to za mało, aby wpłynąć na wysokość wydobycia. Tego samego można spodziewać się po kilkunastoprocentowych podwyżkach, o której teraz walczą, mając w rękach mocną kartę – możliwość strajku, co uczyniłoby problem z dostawami węgla jeszcze dotkliwszym dla społeczeństwa.
Import drogą morską nie wystarczy
W czerwcu do polskich portów przypłynęło 776 tys. ton węgla, w tym tylko ok. 470 tys. ton stanowił węgiel energetyczny, z czego do odbiorców komunalno-bytowych (odbiorców indywidualnych, małych kotłowni, szklarni itd.) trafiło ok. 111 tys. ton. Nawet w bardzo pozytywnym scenariuszu wzrostu importu węgla energetycznego do 900 tys. ton miesięcznie, w całym roku sprowadzimy do Polski tylko 9 mln ton węgla energetycznego, z czego w najlepszym razie uda się odsiać 3 mln ton węgli średnich i grubych sortymentów.
Da nam to maksymalnie 7 mln ton węgla opałowego, przy zapotrzebowaniu na poziomie przynajmniej 9 mln ton. Brakujące 2 mln ton będą musiały zastąpić miały i „wszystko inne”, niestety – łącznie z oponami.