Spis treści
Piotr Naimski był odpowiedzialny za swoją część sektora energetycznego wyjątkowo długo jak na standardy obecnej koalicji – urząd pełnomocnika ds. strategicznej infrastruktury energetycznej objął tuż po wyborach w 2015 r. Przetrwał nie tylko zmiany personalne – w ciągu siedmiu lat kompetencje i nazwy resortów odpowiedzialnych za energetykę zmieniały się kilkakrotnie.
Był resort energii i skarbu państwa. Potem został sam resort energii, skupiający zarówno nadzór właścicielski, jak i odpowiedzialność za politykę energetyczną i legislację. Po 2019 r. powstał resort klimatu, potem połączony z resortem środowiska. Znów rozdzielono nadzór nad energetyką i górnictwem – powołano resort aktywów państwowych, który znowu przejął nadzór właścicielski. A Piort Naimski cierpliwie uprawiał swoje małe poletko. Aż do 21 lipca.
Typowano go na ministra odpowiedzialnego za cały sektor energetyczny i górnictwo, ale szef PiS chciał mieć tam kogoś kto dogada się z górnikami i rozwiąże problem bankrutujących w 2015 r. spółek górniczych. Nominację dostał więc nieźle znający energetykę i górnictwo jeszcze z czasów pierwszego pierwszego rządu PiS Krzysztof Tchórzewski.
Raz na gazowo, raz na atomowo
Naimski dostał dość wąski wycinek energetyki – nadzór nad trzema kluczowymi operatorami sieci przesyłowych: elektroenergetycznym (Polskie Sieci Elektroenergetyczne), gazowym (Gaz-System) i naftowym (PERN). W 2015 r. miało to swoje unijne uzasadnienie, bo unijna dyrektywa o tzw. unbundlingu wymaga, aby inne osoby nadzorowały operatorów sieci przesyłowych, a inne spółki wytwarzające prąd i gaz. Po 2019 r. i powstaniu MAP uzasadnienie to nie miało już racji bytu, ale mimo wszystko Naimski pozostał. Stopniowo przejął też odpowiedzialność za prace nad planami budowy elektrowni atomowej.
Do zarządów w PSE, Gaz-Systemie i PERN weszli nowi ludzie, ale trudno odmówić kompetencji większości z nich. Nie było czystek kadrowych, tak powszechnych w innych państwowych spółkach. Naimski roztoczył też nad tymi firmami parasol ochronny przed politykami, dla których umieszczanie swoich protegowanych w państwowych spółkach jest najważniejszym zajęciem.
Naimski szybko przekonał się, że jego wpływ na personalia poza wyznaczoną działką jest niewielki – blisko z nim związany szef PGNiG Piotr Woźniak stracił posadę w 2020 r. i od tej chwili pełnomocnik stracił wpływ na gazowego potentata. Zdążyli za to obaj to mocno naruszyć równowagę na rynku gazu – dzięki wprowadzonym w 2017 r. przepisom o zapasach gazu prywatni importerzy dostali sporo biurokratycznych przeszkód, a PGNiG stopniowo odwojował utraconą w czasach rządów PO część rynku.
Czytaj także: URE i UOKIK ostrzegają przed monopolem w gazie
Czy w tej rurce będzie krem
Na bilans dokonań pełnomocnika jest jeszcze za wcześnie. Jego główne „dziecko”, czyli Baltic Pipe, zapewne powstanie do końca roku. Nie wiadomo tylko, ile gazu popłynie bałtycką rurą. Jeśli okaże się, że PGNiG nie zdołał zakontraktować wystarczającej ilości gazu w Norwegii, to w kryzysowym roku 2023 rurociąg okaże się tylko „metaloplastyką”, jak nieoficjalnie nazywają go sceptycy. Ale jeśli 3 mld m sześc. o których się mówi, jednak do Polski popłynie, zdymisjonowany minister będzie miał szansę na tytuł, o którym marzy jego polityczny pryncypał – emerytowanego zbawcy Polski.
W atomie tak spektakularnych wydarzeń nie było, choć trzeba przyznać. że program, który przez dwa pierwsze lata rządów PiS raczej buksował, zaczął pokonywać kolejne administracyjne bariery. Najważniejszego punktu – modelu finansowego elektrowni nie zdołano pokazać opinii publicznej, za to w tym roku miał zostać ogłoszony partner do budowy elektrowni atomowej. Po dymisji Naimskiego szanse na to są coraz mniejsze.
Kto blokuje, kto podkopuje
O kulisach dymisji niewiele wiadomo. Sam Naimski napisał, że powiedziano mu iż „wszystko blokuje”. Tajemnicą poliszynela był jego konflikt z prezesem PKN Orlen Danielem Obajtkiem. Naimski był przeciwny fuzji Orlenu z Lotosem, o Obajtku mawiał podobno z przekąsem, że uprawia własną politykę energetyczną. Dymisja Naimskiego wydarzyła się tego samego dnia, kiedy rząd ostatecznie zatwierdził połączenie obu paliwowych spółek. Być może przeciwnicy Naimskiego uznali, że to dobry moment na pozbycie się go przed kolejną planowaną fuzją – z PGNiG.
Naimski nie pałał także entuzjazmem do koncepcji powołania Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, która ma skupić elektrownie węglowe. Zadawał bardzo trudne pytania resortowi Jacka Sasina, ale sensownych odpowiedzi nie otrzymał. Sasin pytany o dymisję przyznał, że pełnomocnik był dla niego niełatwym partnerem, ale dodał też, że Naimski sporo osiągnął.
Według nieoficjalnych informacji portalu wpolityce.pl następcą Naimskiego ma być Mateusz Berger, prawnik i doświadczony urzędnik Kancelarii Premiera, związany z Mateuszem Morawieckim. Zapewne premier chce mieć swojego człowieka, który będzie miał wpływ na to co dzieje się w energetyce.
Ministrowie to nie króliki
Może jednak ktoś w kierownictwie partii powinien sobie zadać pytanie, jaki sens ma dzielenie odpowiedzialności za energetykę pomiędzy trzy ośrodki rządowe – MAP Jacka Sasina, MKiŚ Anny Moskwy oraz pełnomocnika ds. infrastruktury? A przecież do tego dochodzą jeszcze państwowe spółki energetyczne, zwłaszcza PKN Orlen i PGE, które mają własne wpływy polityczne, aparat analityczny znacznie sprawniejszy od rządowego i dużo lepsze rozeznanie skomplikowanych interesów branży.
W rezultacie często nadzorowany „ogon” kręci rządowym psem, ciężar odpowiedzialności się rozmywa, dużo trudniej podejmować decyzje, zwłaszcza bolesne. Grozi nam pogłębiający się chaos, decyzje podejmowane na chybcika, jak w sprawie embarga na rosyjski węgiel czy nieszczęsnej ustawy wprowadzającej „sugerowaną” cenę węgla.
Czytaj także: Węgiel po państwowej cenie 996 zł. Ryzyko na 3 mld zł mają wziąć sprzedawcy
Tak pogmatwanej struktury rządowego nadzoru nad energetyką nie ma żaden zachodni kraj UE. Może jednak warto skorzystać z rad starego mnicha Ockhama, który już w XIV w. ostrzegał, że nie należy bytów mnożyć ponad uzasadnioną potrzebę?