Szaleją ceny tzw. zielonych certyfikatów, które są głównym źródłem zarobku firm produkujących odnawialną energię. Sprawę wyjaśnia Komisja Nadzoru Finansowego.
Szaleją ceny tzw. zielonych certyfikatów, które są głównym źródłem zarobku firm produkujących odnawialną energię. Sprawę wyjaśnia Komisja Nadzoru Finansowego
Do tej pory wszystko szło bardzo dobrze. Dzięki certyfikatom doliczanym do naszych rachunków firmy produkujące zieloną energię mnożyły się na potęgę-dziś jest ich ponad 1600. Inwestowały w wiatraki, spalanie biomasy i inne zielone technologie. W ubiegłym roku zatrudniały już ok. 40 tys. osób i miały obroty rzędu 15 mld zł.
Zielona katastrofa
Na początku roku system wsparcia odnawialnych źródeł energii (OZE) załamał się. Jeszcze rok temu na giełdzie towarowej certyfikaty kosztowały 280 zł za megawatogodzinę. ale ich cena spadała. Prawdziwy krach nastąpił na początku tego roku. W połowie lutego certyfikaty osiągnęły historyczne dno – 100 zł.
Właściciele OZE, oprócz sprzedaży certyfikatów, mogą liczyć także na pewniejsze pieniądze ze sprzedaży samego prądu (ok. 200 zł za megawatogodzinę). Ale zmiany cen certyfikatów przekładają się na wahania przychodów o 20 proc. i to w ciągu kilku dni. Taka huśtawka może wykończyć nerwowo nawet tych inwestorów, którzy lubią rollercoastery.
Skąd ta zmienność cen? Certyfikatów jest na rynku po prostu za dużo. Spółki sprzedające energię odbiorcom każdego roku muszą kupić jedynie określoną liczbę certyfikatów. W ciągu ostatnich dwóch lat produkcja „zielonej” energii była większa niż ustawowy obowiązek. Na rynku pojawiły się więc certyfikaty, których nikt nie potrzebuje. To trochę podobna sytuacja do świńskich dołków i górek, które trapiły polskie rolnictwo przez całe lata 90-te. Problem rozwiązano skupując i magazynując mrożone świńskie tusze w państwowych magazynach i rzucając je na rynek w razie potrzeby.
Druga przyczyna to zachowanie niektórych spółek zobowiązanych do zakupu certyfikatów, które uznały, że nie opłaca im się ”bawić” w kupno certyfikatów. Odprowadzały tzw. opłatę zastępczą (obecnie to 286,74 zł za MWh), na co pozwala im ustawa. Z tego powodu „górka” niepotrzebnych certyfikatów jeszcze urosła. Pieniądze z opłaty zastępczej zasilają Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, który dzięki temu może wspierać różne „zielone projekty”, np. docieplanie budynków. Korzyść z tego ma też budżet- pełne rachunki NFOŚiGW zmniejszają dług publiczny.
Urząd Regulacji Energetyki szacuje, że nadmiar certyfikatów na rynku jest już tak duży, że dopiero wyłączenie wszystkich OZE na pół roku pozwoliłoby ją rozładować. Oczywiście nikt tego nie proponuje. Górka może rozładować się sama wraz z rosnącym obowiązkiem udziału „zielonej” energii w sprzedaży do klientów, ale wiele firm, zwłaszcza małych, może tego nie dożyć.
Rolnicy płaczą jak wierzby (energetyczne)
Elektrownie, które do kotłów dorzucają biomasę, po prostu przestają to robić, bo im się nie opłaca. Wypowiadają też umowy dostawcom- plantatorom. Tak zrobiły m.in. najwięksi producenci zielonej energii w Polsce – francuskie EDF (Elektrownia Rybnik) i GDF Suez (siłownia w Połańcu) a także państwowe PGE i Tauron.
To z kolei dramat dla rolników związanych z tą branżą, np. dostarczających słomę czy wierzbę energetyczną. W liście otwartym do wicepremiera i ministra gospodarki Janusz Piechocińskiego stowarzyszenie producentów biomasy Polbio alarmowało, że w zależności od szacunków pracę stracić może od 30 do 60 tys. osób.
Na głos rolników obsadzony przez PSL resort gospodarki jest bardzo czuły – odpowiedzialny za energetykę odnawialną wiceminister Jerzy Pietrewicz poinformował przed dwoma tygodniami, że jego resort zastanawia się nad uruchomieniem interwencyjnego skupu zielonych certyfikatów. Pieniądze miałyby pochodzić właśnie z NFOŚiGW, a mechanizm byłby podobny do interwencyjnego skupu żywności. W czwartek 28 lutego Pietrewicz rozmawiał o tym z ministrem środowiska Marcinem Korolcem, który nadzoruje Fundusz. Ale Korolcowi pomysł zupełnie się nie podoba. NFOŚiGW, który na koncie ma ok. 3,5 mld zł ma już zaplanowane na co wyda te pieniądze. W dodatku tak skup wymagałby zmiany ustawy.
Pogłoski o interwencyjnym skupie natychmiast podbiły ceny certyfikatów. Poszybowały do ponad 170 zł, aby w czwartek 28 lutego znowu spaść do ok. 150 zł. Od początku marca kosztują ok. 130 zł. Wysokienapiecie.pl dowiedziało się, że dziwną huśtawkę cen bada Komisja Nadzoru Finansowego. Sprawdza czy nie doszło do manipulacji.
Taka niestabilność cen certyfikatów, ich niskie ceny, a do tego brak nowych przepisów regulujących zieloną energię sprawiają, że trudno jest myśleć o inwestycjach.
– W tej chwili banki nie chcą udzielać kredytów. Po pierwsze czekają na wejście w życie nowej ustawy, a po drugie cena zielonych certyfikatów spadła tak mocno, że nie opłaca się obecnie budować nowych instalacji – mówi Michał Rusiecki, partner zarządzający Enterprise Investors, funduszu inwestującego w energetykę wiatrową.
– Banki kalkulują ryzyko. Na takie, które się już zmaterializowało i z teoretycznego stało się faktycznym, są uczulone- mówi menedżer jednej z firm energetycznych. – W takiej sytuacji zielonych inwestycji przez najbliższe dwa-trzy lata nie będzie, a wówczas Polska nie spełni unijnego celu, bo po prostu nie zdąży- prorokuje.
Do 2020 r. musimy mieć 15 proc. udziału zielonej prądu w całej produkcji energii (z czego 19 proc. w wytwarzaniu prądu). Jeśli tego nie spełnimy, grożą nam unijne kary.