Jak poradzić sobie ze „szkodliwym” importem węgla i energii elektrycznej, a przy okazji zadbać o popyt na polskie towary? Prawdopodobnie rząd znalazł rozwiązanie.
Jedna z podstawowych zasad ekonomii mówi, że najwięcej zarabia się na produktach wysokoprzetworzonych. Między innymi wykorzystywanie tej zależności sprawia, że Niemcy są znacznie bogatsi od Polaków.
Dla przykładu podczas gdy rodzimy KGHM zarabia miliardy na eksporcie rud miedzi, niemieccy producenci sprzętu RTV zarabiają dziesiątki miliardów wykorzystując miedziane kable jako jeden z drobnych elementów sprzedawanego przez siebie sprzętu. My produkujemy karoserie i obicia siedzeń, a Niemcy składają importowane części z Europy Wschodniej, dodają swoje silniki i sprzedają samochody z wysoką marżą. To oczywiście duże uproszczenie, ale podobnych przykładów jest wiele.
Zasada jest prosta – kupuj tanio surowce i półprodukty, inwestuj w badania i rozwój, a zarabiaj na sprzedaży wysokoprzetworzonych towarów.
Szkoda, że nadal nie odrobiliśmy tej lekcji. W wydatkach na badania i rozwój w stosunku do PKB jesteśmy w europejskim ogonie. Chociaż trzeba przyznać, że w latach 2002-2012 ten udział wzrósł z 0,56 do 0,90 proc. Nadal jednak to ponadtrzykrotnie mniej niż inwestują np. Finowie (3,55 proc.), Szwedzi (3,41 proc.), czy wspomniani już Niemcy (2,92 proc.).
Do niedawna mieliśmy ambitne plany chociaż z początku łańcucha wartości – chcieliśmy produkować tanie surowce i półprodukty – węgiel i energię elektryczną. Najwyraźniej ich eksport to coś na miarę naszych ambicji.
Ale i to marzenie stopniało jak zeszłoroczny śnieg. Nasz węgiel przegrywa konkurencję z rosyjskim, afrykańskim i amerykańskim, a energia elektryczna z tą z Niemiec, Szwecji i Ukrainy.
Co robić? Trzeba się odizolować.
– Do 2003 roku były kontyngenty na przywóz węgla do Polski. Niestety od wejścia Polski do UE to nie jest już możliwe – tłumaczył kilka dni temu w Sejmie Maciej Kaliski, dyrektor Departamentu Górnictwa w Ministerstwie Gospodarki. Jednak rząd wpadł na inny pomysł – chce wprowadzić koncesje na import węgla (sic!) oraz normy, które utrudnią jego przywóz i zużycie w Polsce.
Na rynku energii elektrycznej jeszcze prostsze rozwiązanie stosujemy od lat.
– Jesteśmy importerem energii, bo zagraniczna jest tańsza i wchodzi na nasz rynek. Dzisiaj bronimy się minimalizując nasze łącza energetyczne. Mamy jedną z najmniejszych w Europie przepustowości łączy energetycznych – przyznał z satysfakcją podczas tej samej sejmowej dyskusji wiceminister gospodarki Jerzy Witold Pietrewicz. Z żalem dodał jednak, że „musimy się otwierać” na konkurencję na tym rynku. Ale spokojnie – robimy to wyjątkowo powoli.
Wszystko wskazuje na to, że w ślad za obroną, może i droższej, ale własnej produkcji energii elektrycznej z krajowego węgla, pójdą żądania innych branż – choćby metalurgicznej – aby i na ich rynkach wprowadzić kontyngenty importowe. W końcu jak tu konkurować mając droższy węgiel i prąd?
Może więc, zamiast marnować tyle energii na lawirowanie między przepisami UE i WTO, od razu, wzorem minionych lat, wydzielimy rynek wewnętrzny (zbieżność nazw z unijnym rynkiem wewnętrznym przypadkowa)? I sami sobie będziemy produkować, sprzedawać, kupować i konsumować. No bo co zrobić, skoro na światowych rynkach sobie nie radzimy?