Spis treści
We wtorek Urząd Regulacji Energetyki opublikował wyniki drugiej w tym roku aukcji dla nowych farm wiatrowych i fotowoltaicznych o mocach przekraczających 1 MW. Do walki o kontrakty stanęło 89 firm, z czego 62 wygrały.
Zwycięstwo oznacza, że przez 15 lat od uruchomienia „zielonych” elektrowni ich właściciele będą korzystać z kontraktów różnicowych po stawkach, które wylicytowali. Najtańsza z elektrowni wygrała z ceną zaledwie 139,64 zł/MWh, a najdroższa z 261,07 zł/MWh. Średnia cena z kontraktów wyniosła 228 zł/MWh.
Co oznaczają ceny z aukcji OZE?
Kontrakty różnicowe oznaczają, że jeżeli ceny energii elektrycznej na giełdzie będą niższe od tych zakontraktowanych przez wytwórców, państwo dopłaci im różnicę, która zostanie następnie przeniesiona na nasze rachunki za prąd w postaci „opłaty OZE”. W tym roku wynosi ona 0,22 gr/kWh (w przypadku przeciętnej rodziny oznacza to koszt ok. 37 groszy miesięcznie).
Zobacz także: Wszyscy chcą kupować zieloną energię
Jeżeli jednak ceny rynkowe będą wyższe od zakontraktowanych w aukcjach, wówczas właściciele tych „zielonych” elektrowni będą musieli oddać nadmierne przychody na koniec okresu wsparcia. Obecnie mamy do czynienia z taką właśnie sytuacją, bo wczorajsza cena giełdowa była najwyższa w historii polskiej giełdy i wyniosła blisko 1642 zł/MWh (1,64 zł/kWh). Dlatego od przyszłego roku „opłata OZE” będzie już o połowę niższa, a jej koszt dla przeciętnej rodziny spadnie do ok. 15 gr/m-c.
Po co sprzedawać energię poniżej cen rynkowych?
Dlaczego więc firmy budujące wiatraki i farmy słoneczne w ogóle starają się o kontrakty z rządem, skoro wygrywają je tylko te firmy, które zobowiązują się do rozliczenia z rządem sprzedaży energii znacznie poniżej cen rynkowych?
Po pierwsze, dzisiejsza sytuacja rynkowa nie oznacza, że taka samo rynek energii będzie wyglądać za 5, 10 czy 15 lat. Rynkowe ceny energii mogą znacznie spaść, narażając inwestorów na ryzyko. Stała cena sprzedaży (indeksowana inflacją) to dość pewny biznes, bo w przypadku wiatraków i fotowoltaiki zdecydowana większość kosztów znana jest w chwili rozstrzygania aukcji – to po prostu koszty inwestycji.
Po drugie, rządowe kontrakty są zabezpieczeniem kredytów inwestycyjnych. Bez nich banki nie chciałyby wyłożyć pieniędzy na budowę tych elektrowni. Ryzyka zmienności cen nie chcą brać na siebie także odbiorcy energii. Przemysł kontraktuje dziś energię zwykle jedynie w horyzoncie kilkuletnim.
Zobacz także: Polska osiągnęła cel OZE na 2020 dzięki poprawie statystyki
Część inwestorów dzieli jednak ryzyko i na rządowych aukcjach wystawia tylko część spodziewanej produkcji z elektrowni, którą chcą wybudować. Tyle, ile potrzebne jest instytucji finansującej, aby skredytować projekt. Pozostałą energię będą oferować na rynku i korzystać z wyższych cen giełdowych (lub na nich tracić). W efekcie można się spodziewać, że wzrost produkcji „zielonej” energii z inwestycji realizowanych dzięki rządowym aukcjom będzie większy niż wynika to z samych kontraktów. Zgodnie z nimi projekty zakontraktowane na tej aukcji będą w sumie dostarczać do 1,2 TWh energii rocznie, a więc ok. 7% dzisiejszej produkcji w Polsce.
Zobacz także: Polska ma strategię wodorową. Co uda się zrealizować?