Spis treści
Niespodzianki nie było – tak jak przewidywał portal WysokieNapiecie.pl na szczycie przywódców państw i rządów UE osiągnięto kompromis w sprawie podwyższenia celu klimatycznego Unii na 2030 r. Redukcja CO2 ma sięgnąć „co najmniej” 55 proc. w porównaniu z 1990 r. Poprzedni cel UE, uzgodniony jeszcze w 2014 r. wynosił 40 proc.
Czytaj także: Unia Europejska mocniej naciska klimatyczny pedał. Warszawa już nie protestuje
Premier Mateusz Morawiecki ogłosił podwójny sukces – zarówno na polu walki o przepisy dotyczące powiązania praworządności z unijnymi funduszami, jak w działce „klimat”.
„Porozumienie tworzy także warunki dla sprawiedliwej transformacji polskiej energetyki. Nasz kraj uzyskał na ten cel duże środki na poziomie 220-230 mld zł. Nasi partnerzy w UE wiedzą, że polska energetyka ma unikalny charakter i dlatego udało się uzyskać zapisy, które pozwolą nam zrównoważyć wyższe wydatki związane w przyszłości z systemem emisji uprawnień, czyli tzw. ETS.”
Zgoła odmienna była reakcja na wyniki szczytu liderów górniczej „Solidarności”. Stwierdzili, że Polska „oddała swoją suwerenność energetyczną” i zgodziła się na „przyspieszoną likwidację wszystkich branż energochłonnych – górnictwa, energetyki węglowej, hutnictwa czy przemysłu cementowego”.
Zacznijmy od wyjaśnienia tych ostatnich proroctw. O ile cel 55 proc. oznacza rzeczywiście przyspieszony koniec górnictwa i energetyki węglowej, o tyle łączenie tego z hutnictwem, cementowniami czy w ogóle przemysłem jest nieporozumieniem.
Nikt w UE nie chce likwidacji hut czy cementowni. Mają one się po prostu w maksymalnie dostępnym stopniu zdekarbonizować. Na rewolucję technologiczną mogą być przeznaczone olbrzymie europejskie fundusze, co podkreśla zresztą osobny zapis konkluzji unijnego szczytu: Komisja ma przygotować rozwiązania, które umożliwią przemysłowi energochłonnemu rozwijanie bezemisyjnych technologii produkcji i zachowanie konkurencyjności.
Liderzy górniczej „Solidarności” próbują więc stworzyć wrażenie wspólnoty interesów między górnikami i energetykami węglowymi a hutnikami czy cemenciarzami, choć w rzeczywistości te interesy są sprzeczne. Przemysł bardziej niż celami redukcji CO2 jest zaniepokojony opłatą mocową, którą wprowadzono dla poratowania tonących elektrowni węglowych.
Czytaj także: Przemysł walczy o niższe rachunki za prąd
Co zatem naprawdę stało się w Brukseli?
I co oznaczają zapisy konkluzji? Ustalenie tego nie jest proste. Negocjacje dotyczące klimatu toczyły się przez całą noc, kluczowe zapisy zmieniano jeszcze między 7 a 8 rano. Jak relacjonowali nam uczestnicy szczytu, szefowie państw i rządów byli już kompletnie wykończeni kiedy przyjęto wersję strawną dla wszystkich. Prawdopodobnie odbije się ona czkawką, bo egzegeza „co autor miał na myśli” zajmie długie miesiące.
Zacznijmy od przysłowiowego pieca, w tym wypadku węglowego. Jaki będzie najważniejszy skutek podwyższenia celu klimatycznego UE do 2030 r.? Wzrost cen uprawnień do emisji CO2 z systemu ETS.
Zgodnie z unijną dyrektywą ETS Komisja Europejska ma w ręku wajchę, którą kręci wte i we wte, dysponując liczbą uprawnień na rynku. Sterując podażą, wpływa na ceny. Według analiz, zarówno Komisji Europejskiej, jak polskiego Krajowego Ośrodka Bilansowania i Zarządzania Emisjami, w 2030 cena uprawnień może sięgnąć od 50 do 70 euro. Energetyka węglowa będzie wówczas kompletnie nierentowna, nawet praca gazówek stanie pod znakiem zapytania.
Czytaj także: Co oznacza unijne prawo klimatyczne dla polskiej energetyki?
Ponieważ polska energetyka w przeciągu najbliższych 10 lat wciąż będzie potrzebowała przynajmniej części elektrowni węglowych, będziemy mieli bardzo wysokie hurtowe ceny prądu. Nie unikniemy olbrzymiego wzrostu importu tańszego prądu – wg szacunków jednej z państwowych firm energetycznych w 2025 w maksymalnym wariancie może sięgnąć aż ok. 40 TWh czyli niemal jednej czwartej krajowego zużycia.
Czytaj także: Szybko rośnie import energii z Czech, Niemiec i Litwy
O co walczymy, dokąd zmierzamy?
Polski rząd od początku nie rozważał zawetowania zapisów konkluzji o podwyższeniu celu klimatycznego, bo nic by to nie dało – Komisja Europejska i tak ma mandat żeby proponować cel 55 proc. jako część Nowego Zielonego Ładu. Nowa wersja dyrektywy ETS zostanie przyjęta kwalifikowaną większością głosów państw, bez względu na zapisy konkluzji.
Czytaj także: Klimatyczna autostrada komisarza Timmermansa
Warszawa chciała więc ugrać na szczycie jak największe wsparcie finansowe dla transformacji energetycznej. Chodziło zwłaszcza o zwiększenie puli w Funduszu Modernizacyjnym. To uzgodniony w 2014 r. specjalny fundusz składający się ze praw do emisji CO2 przekazanych z puli bogatszych krajów UE tym biedniejszym. Polska może być jego największym beneficjentem – do 2030 r. dostaniemy 130 mln uprawnień wartych (przy cenie 25 euro) ok. 17 mld zł. Będziemy mogli to wydać na niskoemisyjną transformację – na efektowność energetyczną, na odnawialne źródła energii, na sieci energetyczne, ale nie na „dużą” energetykę. Bardzo prawdopodobne jest to, że z Funduszu będą w przyszłości finansowane np. programy „Mój Prąd” i „Czyste Powietrze”.
Czytaj także: Energetyka czeka na olbrzymie pieniądze z UE. Walka będzie zacięta
Skoro rósł cel klimatyczny, to polski rząd walczył o to, żeby rosła pula Funduszu Modernizacyjnego. Graliśmy nie tyle o to żeby dostać więcej pieniędzy, ale przede wszystkim o to, żeby nie było ich mniej.
Pamiętajmy, że Fundusz to 2 proc. wszystkich uprawnień, oddane przez bogate kraje tym biedniejszym. Skoro Bruksela zmniejszy ogólną pulę uprawnień, to i środkowoeuropejska działka 2 proc. liczona w euro będzie mniejsza. O ile? Tego na razie nie sposób przewidzieć.
Polscy negocjatorzy przez całą noc próbowali przekonać unijnych kolegów, że w konkluzjach powinno znaleźć się sformułowaniu o „zwiększeniu” Funduszu Modernizacyjnego. Bez skutku. Wszystkie nasze propozycje były po kolei odrzucane. Według naszych rozmówców atmosfera na szczycie po awanturze budżetowej była tak fatalna, że nawet Czechy, Rumunia i Słowacja nie chciały poprzeć polskich postulatów, mimo że przecież skorzystałyby na tym finansowo.
Mamy coś, ale nie wiadomo dokładnie co
Ostatecznie przyjęto wersję zgodnie z którą „rozwiązany” ma być problem nierównowagi liczby uprawnień wśród państw, które korzystają z Funduszu Modernizacyjnego.
Chodzi o to, że dochody ze sprzedaży uprawnień trafiają do budżetów państw UE. Polski fiskus zarobił na tym w zeszłym roku 11 mld zł.
Spójrzmy na cały rok 2019. Polska gospodarka wyemitowała według Europejskiej Agencji Środowiska 183 mln ton CO2. Nasz rząd sprzedał ponad 160 mln, a 60 mln uprawnień różne sektory dostały za darmo (z tego energetyka 16 mln, przemysł 40 mln ton).
Czytaj także: Fiskus zarobił kolejne miliardy na CO2
W sumie więc polska gospodarka i budżet, rozumiane jako całość, mają nadwyżkę uprawnień. Jeszcze przez jakiś czas tak będzie, ale pula dla energetyki skończy się już w tym roku, a dla przemysłu będzie ich mniej, tak żeby zachęcać do dekarbonizacji.
Polski rząd zwracał uwagę, że jeśli dostaniemy coraz mniej uprawnień do sprzedania na aukcjach, jednocześnie będzie coraz mniej darmowych uprawnień dla sektorów, a nasza energetyka nie będzie szybko zmniejszać emisji, to bilans netto uprawnień się zmieni.
Polska gospodarka i budżet, cały czas rozumiane jako całość, zaczną mieć deficyt uprawnień, W dużym uproszczeniu, wygląda to tak jakby polskie elektrownie musiały kupować uprawnienia nie tylko od polskiego fiskusa, ale za granicą, w krajach, które mają nadwyżki uprawnień, np. we Francji i Szwecji, finansując w ten sposób budżety tych krajów.
To jest oczywiście prawda, ale system ETS w ogóle nie bierze takiego bilansu pod uwagę – Niemcy np. od dawna mają deficyt uprawnień, choć są oczywiście bogatszym krajem Z punktu widzenia twórców system ma zachęcać do redukcji emisji i tyle. Unijni partnerzy będą też pewnie wypominać, że polska energetyka dostała od 2008 r. darmowe uprawnienia warte kilkadziesiąt mld zł.
Czytaj także: Chcecie większych ambicji klimatycznych? Dajcie więcej pieniędzy dla Polski
Polska udało się na szczycie uzyskać jedynie zapis zgodnie z którym problem powyższej nierównowagi ma zostać „rozwiązany” („adressed”) dla państw beneficjentów Funduszu Modernizacyjnego. Nie wiadomo, kto ma go rozwiązywać (zapis nie odwołuje się wprost do Komisji Europejskiej) i w jaki sposób.
Bruksela dokona twórczej wykładni. Jeśli zechce
Konkluzje Rady Europejskiej mogą mieć charakter instrukcji dla Komisji, ważne by były precyzyjnie zapisane, tak jak to zrobiono w 2014 r. Zapis konkluzji z 11 grudnia o „rozwiązaniu problemu” jest kompletnie rozmydlony.
Przy odrobinie dobrej woli ze strony Komisji Europejskiej można sobie wyobrazić propozycje w dyrektywie ETS, które jakoś tam zwiększą ex post pulę Funduszu Modernizacyjnego na kolejne lata. Ale czy ta dobra wola się pojawi? I czy rządy innych państw UE zgodzą się oddać coś jeszcze ze swojej puli?
Pewnie warunkiem będzie pokazanie wiarygodnego planu zamykania dużej części elektrowni węglowych i większości kopalń węgla do 2030 r. a nie snucie opowieści o roku 2049.
Obecny zapis konkluzji w sprawie klimatu dla Polski wygląda więc niestety na miękiszona. W rodzinnym domu piszącego te słowa tak nazywał się ogórek, który słabo się ukisił. Choć wyglądał ładnie, był miękki w środku i niesmaczny.
Trzeba go wyrzucić i spróbować zamienić na przyzwoitego, twardego korniszona, wartego parę ładnych miliardów euro.