Kolejny konflikt z udziałem Rosji i w Polsce ponownie rozbrzmiewa dyskusja o naszym uzależnieniu od surowców ze wschodu.
Wraz z rozwojem wydarzeń na Ukrainie dość często słyszymy zapewnienia polskiego rządu i Gaz Systemu, że ograniczenia dostaw gazu, z jakimi Polska miała do czynienia na przykład w 2009 r., dzisiaj nam nie grożą. W razie potrzeby możemy przecież kupić o wiele więcej niż kiedyś surowca z Zachodu.
I faktycznie: uruchomienie fizycznego rewersu na gazociągu jamalskim oznacza możliwość dostarczenia do 5,5 mld metrów sześc. gazu rocznie (choć nadal będzie to gaz rosyjski). Do tego dochodzi połączenie w Lasowie na granicy z Niemcami i 0,5 mld metrów sześc. przez interkonektor w Cieszynie z Czechami. Z opóźnieniami, ale jednak, od przyszłego roku będziemy też importować katarski LNG.
Podsumowując, z tych około 11 mld m sześc. gazu ziemnego, które co roku zużywa Polska, około 7,5 mld m sześc. jesteśmy w stanie kupić nie bezpośrednio od Rosji. Wydawałoby się, że jest świetnie, prawda? Spójrzmy jednak na sytuację, w której znaleźliśmy się w ciągu ostatnich dwóch dekad.
W 1990 r. importowaliśmy z Rosji niespełna 6 mld m sześc. gazu i mniej niż 7 mln ton ropy naftowej rocznie. Dziś zakupy ze wschodu wzrosły o ponad połowę, do 9,6 mld m sześc., a ropy ponad trzykrotnie – do 23 mln ton. W tym czasie ceny obu surowców wzrosły prawie czterokrotnie. W rezultacie na rosyjski gaz i ropę wydajemy już ok. 75 mld zł rocznie. Dla porównania polski deficyt handlu zagranicznego wynosi ok. 40 mld zł.
Bilans i tak nie jest najgorszy, bo z przeprowadzonych w latach 90. analiz firm doradczych i rządu wynikało, że do 2010 roku polskie zużycie gazu wzrośnie od 22 do 45 mld m sześc. W rzeczywistości wyniosło 14,5 mld m sześc.
Skąd takie prognozy? Rząd zakładał, że gazyfikacja kraju będzie postępować o wiele szybciej. Spółki gazownicze miały intensywnie rozbudowywać sieci, a Polacy masowo zamieniać piece węglowe na nowoczesne kotły gazowe.
Na błękitne paliwo przestawiać miała się także energetyka. Jednak rosnące ceny odstraszyły wielu potencjalnych nabywców. Nieopłacalna stała się także budowa elektrowni gazowych.
Rząd nadal jednak stawia na gaz. Zgodnie z przyjętym w styczniu Programem Polskiej Energetyki Jądrowej udział gazu ziemnego w produkcji prądu ma wzrastać z obecnych 3 proc. do 9 proc. w 2030 roku. To oznacza, że Polska przez kolejne lata będzie zwiększać import.
Dlaczego? Skoro gaz jest jednym z najdroższych źródeł energii, a w dodatku przeczy oficjalnej strategii rządu uniezależniania się od rosyjskich dostaw?
Bo zgodnie z unijnymi zobowiązaniami obniżamy emisję dwutlenku węgla, a elektrownie i elektrociepłownie gazowe, emitujące o połowę mniej CO2, dobrze się w to wpisują. Możemy je szybko wybudować, łatając dziury w krajowym bilansie mocy, a w dodatku łatwo je dostosowywać do zmieniającej się z godziny na godzinę sytuacji na rynku, w którym coraz większą rolę odgrywają farmy wiatrowe z niestabilną produkcją.
Potrzeba budowy elektrowni gazowych nie rozwiązuje jednak problemu ich nieopłacalności. Dlatego każdy z nas pośrednio dopłaca do zakupu gazu od Gazpromu.
Jak? PGNiG sprzedaje odbiorcom gaz – zgodnie z taryfami zatwierdzanymi przez Urząd Regulacji Energetyki – poniżej cen jego importu z Rosji. Jest to możliwe dzięki dotowaniu gazu droższego, surowcem wydobywanym w kraju. Dzięki temu odbiorcy mają tańsze paliwo, ale polski gaz sprzedawany jest dużo poniżej rynkowych cen. PGNiG ma przez to gorsze wyniki finansowe, a wiec płaci mniejsze podatki do wspólnej kasy, zwanej budżetem. W ten sposób za pomocą własnych zasobów subsydiujemy import gazu z Rosji.
To jednak nadal nie pozwala konkurować gazowi z tanim węglem, dlatego do wykorzystania gazu w elektrociepłowniach każdy odbiorca prądu dopłaca w rachunkach. Do ceny energii wliczane są koszty systemu tzw. żółtych certyfikatów, które pozwalają elektrociepłowniom pokrywać koszty zakupu gazu – dwukrotnie wyższe od węgla.
Chociaż system pomocy wygasł z początkiem zeszłego roku, to na biurku prezydenta leży już projekt jego wydłużenia do 2018 roku. Tymczasem rząd pracuje już nad nową ustawą, która wydłuży system wsparcia dla elektrociepłowni gazowych na przynajmniej 15-20 lat.
Nic nie wskazuje na to, aby sytuację zmienić miał gaz łupkowy. Nawet jeżeli okaże się, że jest i opłaca się go wydobywać, to szanse na to, że osiągnie istotny udział w rocznym zużyciu, a tym bardziej, że będzie tańszy od rosyjskiego, to na razie jedynie marzenia.
Nawet jeśli się spełnią, to rosyjski gaz i tak musimy kupować, bo Gazprom wywalczył sobie przedłużenie kontraktu jamalskiego, z formułą take or pay (PGNiG będzie płacić bez względu na to, czy odbierze gaz, czy nie) na 85 proc. wolumenu do 2022 roku.
Jeżeli więc Polskę zalać miałoby tańsze paliwo z USA (na co na razie się nie zanosi), bądź z Europy Zachodniej, to PGNiG w najgorszym wypadku po kilku latach by zbankrutował.