W ciągu 15 lat w Wielkiej Brytanii powstanie ok. 20 elektrowni opalanych węglem i gazem, które nie będą emitowały dwutlenku węgla. Polacy uznali, że nie da się wybudować ani jednej takiej. Słusznie?
W lutym brytyjski rząd podpisał wstępną umowę na dofinansowanie budowy elektrowni z systemem wychwytującym, przesyłającym i zatłaczającym pod ziemię dwutlenek węgla, czyli de facto neutralny dla człowieka gaz, który wskazywany jest jako główny winowajca globalnego ocieplenia. To już druga taka umowa, która ma pozwolić Brytyjczykom na rozwijanie elektrowni węglowych i gazowych bez kolizji z unijnymi planami ograniczania emisji CO2.
Technologia wychwytywania i przechowywania dwutlenku węgla (ang. CCS) opiera się na założeniu, że utrzymywanie tego gazu cieplarnianego pod ziemią pozwoli eksploatować węgiel, gaz i ropę bez obawy o zbyt szybki wzrostu globalnej temperatury.
Rząd Jej Królewskiej Mości zakłada, że do 2030 roku na terenie Wielkiej Brytanii powstaną elektrownie o łącznej mocy 12 tys. MW wyposażone w technologię CCS. Do 2050 roku wielkość ta ma wzrosnąć do 40 tys. MW. Jeszcze bardziej optymistyczne jest branżowe stowarzyszenie CCS Association, które szacuje, że już do 2030 roku może powstać nawet 25 takich elektrowni o łącznej mocy do 20 tys. MW
Dla porównania postrzegana jako „węglowa” Polska do 2030 roku planuje uruchomienie ok. 5 tys. MW nowych elektrowni węglowych i gazowych. Wszystkie jednak bez systemu CCS.
Polakom się nie opłaca
Do wdrożenia technologii CCS zabierały się dwie polskie firmy – Polska Grupa Energetyczna, która taką instalację planowała uruchomić dla, oddanego w 2011 roku, bloku na węgiel brunatny w Elektrowni Bełchatów, oraz Zakłady Azotowe Kędzierzyn, które CCS chciały zastosować w swojej nowej instalacji wykorzystującej gaz.
Oba projekty miały kosztować wiele miliardów złotych, ale połowę dofinansować miał unijny program NER300, na drugą część Unia oferowała preferencyjne kredyty.
Mimo tego zarówno PGE, jak i ZAK zrezygnowały z budowy i zwróciły przyznane pieniądze. Jak tłumaczyli przedstawiciele obu koncernów, problemem nie była sama budowa instalacji, ale koszty ciągłego wychwytywania, przesyłania i magazynowania gazu. Wymagałoby to przeprowadzenia dokładnych badań geologicznych, a następnie budowy długich rurociągów, porównywalnych do tych tłoczących przez nasz kraj gaz ziemny. W zestawieniu z kosztami emisji CO2 do atmosfery, jak to się dzieje obecnie, projekty byłyby trwale nierentowne. PGE tłumaczyła, że koszt wychwytywania i składowania tony CO2 wyniósłby ok. 60 euro, tymczasem uprawnienie do emisji do atmosfery nie powinno w najbliższych latach przekroczyć 20-30 euro.
Jedynym państwowym koncernem energetycznym, którym technologią CCS w ogóle się obecnie zajmuje, jest Tauron. Spółka zainwestowała w małą, mobilną instalację wychwytującą gaz, dzięki której testuje różne technologie oddzielania CO2 ze spalin. Planów komercyjnego wdrożenia CCS jednak nie ma. Powód jest ten sam – brak opłacalności.
Anglicy patrzą na to inaczej
W Wielkiej Brytanii na CCS patrzy się trochę podobnie jak na przemysł kosmiczny – ten w większości także przynosi państwu straty, ale pozwala rozwijać przemysł wysokich technologii, który ma konkurować na światowych rynkach. Na podobnej zasadzie Wielka Brytania podchodzi do inwestycji w inteligentne liczniki energii, których wdrożenie ostatnio zatrzymał polski rząd, obawiający się wzrostu cen prądu. Anglicy chcą być jednym ze światowych liderów obu technologii, dlatego koszty kalkulują inaczej, niż Polska.
Brytyjczycy mają jeszcze jeden atut – dysponują wyczerpanymi złożami gazu ziemnego wraz z gotowymi już gazociągami, które zamiast zatłaczać gaz ziemny i ropę spod dna morza, będą tam wtłaczały dwutlenek węgla. W niektórych złożach zatłaczanie CO2 może wręcz pozwolić na wypchnięcie większej ilości ropy naftowej. Dlatego w technologię inwestuje m.in. Shell (z tego powodu zainteresował się nią także polski Lotos). Według szacunków istniejące kawerny pozwolą Brytyjczykom na zamknięcie pod ziemią ok. 80 mld ton CO2, co – przy obecnej emisji – powinno wystarczyć na 100 lat. Co ważne – gaz wyląduje pod dnem morza, co pozwoli uniknąć sprzeciwu mieszkańców, który już widać w tych rejonach Polski, gdzie mogłyby powstać lądowe składowiska CO2.
Zdaniem CCS Association do 2030 roku wdrażanie tej technologii ma wpompować w gospodarkę nawet 35 mld funtów i stworzyć od 15 do ponad 60 tys. nowych miejsc pracy. Nawet 75 proc. nakładów inwestycyjnych w brytyjskie projekty CCS może pozostać w kraju poprzez kontrakty dla lokalnych firm. Co więcej, nawet 10 proc. światowych inwestycji w CCS może trafić do brytyjskich firm poprzez różnego rodzaju zlecenia.
Przygotowany przez CCS Association raport przewiduje, że dzięki wdrożeniu technologii hurtowe ceny energii w Wielkiej Brytanii będą o 15 proc. niższe, niż bez niej.
Jest jedno „ale” – analiza zakłada, że uprawnienia do emisji CO2 w ciągu najbliższych kilku lat podrożeją do 70 funtów za tonę, czyli ponad 80 euro/t CO2. Takiego wzrostu nie zakładają nawet śmiałe prognozy Komisji Europejskiej, która robi wszystko, aby ceny szły w górę i stymulowały podobne niskoemisyjne technologie, głównie jednak odnawialne źródła energii. Teraz uprawnienia do emisji dwutlenku węgla kosztują na niemieckiej giełdzie EEX, gdzie kupują je polskie elektrownie, niespełna 7 euro za tonę.
Znowu potrzebne wsparcie
Na tak optymistycznych założeniach żaden inwestor, podobnie jak PGE i ZAK, raczej nie zdecyduje się na miliardowe inwestycje w CCS. Dlatego Anglicy, tak samo jak polskie firmy, będą oczekiwali rządowego wsparcia.
Z samego budżetu na dwa, najbardziej zaawansowane projekty (mogą zostać uruchomione do 2020 roku), może trafić nawet miliard funtów. Jeden z nich (projekt White Rose realizowany przez konsorcjum Alstom, Drax, BOC oraz National Grid) znalazł się ponadto w programie NER300, tym samym, z którego zrezygnowały polskie firmy. White Rose jest jednak jedynym projektem CCS w unijnym programie, chociaż na początku zgłosiło się do niego kilkunastu inwestorów.
Jednak kluczowy okaże się mechanizm, którego w Polsce nie wprowadzono, tłumacząc to możliwością zawetowania przez Komisję Europejską, jako niedozwoloną pomoc publiczną. Chodzi o tzw. kontrakt różnicowy, zgodnie z którym brytyjski rząd zagwarantuje, że jeżeli rynkowa cena energii nie pozwoli na spłatę jakiejś niskoemisyjnej inwestycji (np. elektrowni atomowej, odnawialnej albo konwencjonalnej ale z CCS), to dopłaci inwestorowi brakującą kwotę. Gdy cena na rynku będzie wyższa, niż ustalona z inwestorem w kontrakcie, to przedsiębiorca zwróci nadwyżkę.
Niedawno jeden z potencjalnych inwestorów – firma CO2 Deep Store – poinformowała, że będzie chciała wynegocjować z rządem taki kontrakt różnicowy na kwotę konkurencyjną do morskiej energetyki wiatrowej. Ta może dostać na Wyspach do 140 funtów za wyprodukowaną megawatogodzinę. To prawie trzy razy więcej, niż wynosi obecna rynkowa cena prądu (ok. 50 funtów/MWh).
Czy Polsce opłaca się CCS?
W polskiej energetyce brytyjskie plany rozwijania CCS po 700 zł/MWh, podczas gdy teraz produkujemy energię po ok. 170 zł/MWh, są uznawane – w najlepszym wypadku – za ekstrawagancję, na którą my sobie nie możemy pozwolić.
Wszystko wskazuje na to, że w Polsce będziemy musieli ograniczać emisję CO2, bo nadal bardzo silnie dąży do tego cała Unia Europejska. W dużej mierze zrobimy to dzięki nowym elektrowniom węglowym i poprawie efektywności energetycznej, ale część wysiłku i tak przypadnie na nowe technologie – atom, energetykę odnawialną, CCS albo np. zgazowanie węgla. Do tej pory spośród nich wybieraliśmy te technologie, które pozwolą nam produkować prąd najtaniej. Być może czas, aby spojrzeć na te technologie okiem inwestora, który nie buduje domu z papieru, bo tak byłoby najtaniej, tylko robi to w taki sposób, aby przez lata mieć z tego jak największe korzyści. Być może rozwój technologii CCS, w kraju, który opiera się na elektrowniach węglowych, miałoby uzasadnienie dla całej gospodarki?