Spis treści
Ogłoszenie przez szefową Komisji Europejskiej Ursulę von der Layen nowego planu nikogo nie zaskoczyło – o zwiększeniu redukcyjnego wysiłku Unii z 40 do 55 proc. mówi się już od dłuższego czasu. To jednak wciąż tylko projekt – ostatecznie decyzje zapadną podczas negocjacji państw członkowskich, Komisji i Parlamentu.
Czytaj także: Klimatyczna autostrada komisarza Timmermansa
W Polsce punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, stąd część aktorów energetycznego rynku propozycję Komisji skrytykowała, część pochwaliła. Polskie Ministerstwo Klimatu przyjęło ja „z niepokojem”, gdyż „możemy z dużą dozą pewności zakładać, że obciążenia nie rozłożą się równomiernie na wszystkie kraje, ale będą większe dla państw o wyższej emisyjności, takich jak Polska. W tym kontekście należy zauważyć, że w wystąpieniu Przewodniczącej von der Leyen zabrakło odniesień do konkretnego planu działań i wymaganego wsparcia”.
Natomiast komentatorzy znajdujący się „po zielonej stronie mocy” apelują aby plan Brukseli traktować raczej jako wyzwanie i szansę dla transformacji naszej energetyki i całej gospodarki.
Dokument długi i niezbyt przyjazny
Ale warto najpierw zastanowić się na ile propozycja Brukseli jest realistyczna? Jakimi narzędziami zamierza ją osiągnąć? Co się musi wydarzyć aby redukcja emisji o 55 proc. się ziściła?
Skupimy się tu wyłącznie na energetyce, bo odpowiada za 75 proc. unijnych emisji. Sukces unijnego projektu zależy więc przede wszystkim od tego, co wydarzy się w tym sektorze.
Przygotowana przez Brukselę ocena skutków regulacji (tzw. impact assessment) liczy 370 stron. Ciekawe skądinąd, ilu komentatorów natychmiast po przemówieniu Ursuli von der Leyen skwapliwie krytykujących lub chwalących plan Brukseli zadało sobie trud żeby chociaż przejrzeć ten dokument.
Do konstrukcji, a zwłaszcza przejrzystości tego dokumentu można mieć dużo zastrzeżeń. Na pewno piszący go unijni urzędnicy nie myśleli o biednych ludziach, którzy z obowiązku będą musieli to czytać. Narzekaliśmy tu wielokrotnie na polskie dokumenty rządowe, ale unijne, choć dłuższe i lepiej przygotowane, też cierpią na biurokratyczną podagrę.
Przypomnijmy, że dotychczas obowiązywała unijna strategia zakładająca ograniczenie emisji o 40 proc. do 2030 r. ( w porównaniu z 1990 r.).
Czy modele śnią o politykach?
Co teraz musi się stać? Komisja Europejska przede wszystkim zauważa, że dojście do 55 proc. redukcji wymagać będzie zmniejszenia zużycia energii o 21 proc. w porównaniu z 2015 r. Załóżmy, że jest to możliwe, w każdym razie na pewno zwiększenie efektywności energetycznej to postulat, który nie będzie wywoływał większych protestów, nawet jeśli osiągnięcie zakładanego wskaźnika okaże się zbyt ambitnym celem. Spadać ma oczywiście zapotrzebowanie na węgiel, ropę naftową i gaz ziemny, Popyt na prąd będzie rósł – to zasługa elektromobilności, pomp ciepła i ogólnej „elektryfikacji” przemysłu.
Kolejne założenie to szybka ekspansja odnawialnych źródeł energii. Otóż Bruksela sądzi, że w 2030 r. 38 proc. energii będzie pochodzić ze źródeł odnawialnych. Najbardziej imponujący ma być wzrost mocy wiatraków – w zależności od scenariusza z obecnych 180 GW do 343 lub nawet 452 GW, z czego aż 374 na lądzie.
Skąd się to wzięło? Odpowiedź jest bardzo prosta- takie liczby wypluwa model, którym posługuje się Komisja Europejska.
Niestety model nie uwzględnia wszystkich czynników. Inwestycje w energetyce zależą od wielu zjawisk – finansowania, wsparcia państwa, możliwości technicznych, decyzji politycznej i akceptacji społecznej. Można zrozumieć, że Bruksela zakłada, iż nie będzie problemów z finansowaniem, ale technologia, decyzje polityczne i akceptacja społeczna to są rzeczy, o których nie śniło się modelom.
Wiatr wieje, ale nie tak mocno
Spójrzmy z lotu ptaka na największe kraje UE. W Niemczech trwają obecnie prace nad nową ustawą o OZE, która zakłada, że moc lądowych wiatraków do 2030 r. wzrośnie z 55 do 72 GW. Po protestach w miejscowościach, w których miały powstać nowe farmy. Nad Renem i Łabą trwa ogólnokrajowa dyskusja nad wiatrakami, a rząd próbuje przekonać mieszkańców „opornych” gmin oferując im udział w zyskach z wiatraków – 2 centy za każdą KWh. Czy to zda egzamin- trudno powiedzieć.
Znaczną część dodatkowych mocy w Niemczech ma przynieść tzw. repowering czyli zastąpienie starych wyeksploatowanych urządzeń nowymi, nawet trzykrotnie bardziej wydajnymi. W Niemczech jest ok. 16 GW takich wiatraków. Ale to też nie jest takie proste – nie wszędzie nowe turbiny będzie można zainstalować, a inwestorzy oczekują, że rząd na repowering też da wsparcie. Na razie jednak projekt ustawy tego nie przewiduje. Budowa nowych wiatraków w Niemczech stanęła – w 2017 r. przybyło tam aż 5,3 GW, w 2019 zaledwie 1 GW.
Czytaj także: Niemcy mają problem z wiatrakami
We Francji budowa lądowych wiatraków wywołała znacznie większe protesty niż w Niemczech, więc i rząd ma mniej ambitne plany- do 2028 moc lądowych wiatraków wzrośnie z niecałych 17 do 29 GW ( do tego 6 GW na morzu).
To wprawdzie wzrost o 100 proc. ale jednak w liczbach bezwzględnych ponad dwa razy mniej niż w Niemczech, przy porównywalnej powierzchni kraju.
A Polska? Dzięki obecnym aukcjom moc wiatraków wzrośnie z 6 do 8-9 GW. Najbardziej optymistyczny scenariusz WindEurope zakłada, że w 2030 r. w Polsce może być ok. 13 GW, przy założeniu, że uda się zmienić tzw. ustawę odległościową i regułę 10H.
Podwojenie do 2030 r. obecnej mocy wiatraków lądowych w UE może okazać się zadaniem niewykonalnym, za dużo jest barier administracyjnych, protestów społecznych, czynników politycznych, których w demokratycznych państwach nie sposób wyeliminować. A na horyzoncie nie widać wiatrakowego przełomu technologicznego, który zmieniłby reguły gry.
Ale załóżmy, że uda się zwiększyć moc lądowych wiatraków o 50 proc. Jeśli do tego dorzucimy 50 GW morskich farm wiatrowych, to i tak będzie imponujący wzrost.
Czytaj także: Znamy już plany energetyczne wszystkich państw UE
Słońce, wodór, magazyny i bezpański atom
Fotowoltaika to dziś ponad 130 GW mocy. Komisja zakłada, że jeśli chcemy zredukować emisję o 55 proc. to musimy niemal potroić tę moc – model przewiduje powyżej 370 GW. Biorąc pod uwagę niesamowicie szybki wzrost branży oraz olbrzymie możliwości technologiczne, choćby w dziedzinie budynków produkujących prąd, łatwiej sobie to wyobrazić niż podwojenie mocy lądowych wiatraków.
Bruksela oczywiście widzi problemy z bilansowaniem tak znaczącej ilości OZE, stąd znaczący wzrost mocy elektrowni szczytowo-pompowych (z 45 do ponad 60 GW), magazynów energii ( ponad 30 GW, w zależności od scenariusza). Już do 2030 r. pojawiają się także na dużą skalę elektrolizery produkujące wodór – ich moc sięga kilkunastu GW.
A co paliwami kopalnymi? Oczywiście węgiel zostaje bardzo szybko skreślony – popyt nań ma spaść od 60 do 70 proc. Spada także popyt o ok. 30 proc. popyt na gaz ziemny i na ropę naftową. Nie jest to nieprawdopodobne, ograniczenie importu paliw kopalnych to jeden z głównych celów polityki klimatycznej UE.
Komisja przyznaje, że do 2030 r. produkcja i moc elektrowni atomowych będzie spadać. Ale za to po 2035 wzrośnie, dzięki nowym siłowniom jądrowym, które zostaną wybudowane w krajach pragnących wciąż inwestować w ten sektor –we Francji, w Polsce, w Czechach, Finlandii. W jaki sposób ma się to stać w sytuacji w której źródła odnawialne, magazyny energii, wodór, nawet częściowo gaz ( kogeneracja) będzie korzystał z ułatwionych mechanizmów wspierania i finansowania, a elektrownie atomowe będą miały mocno pod górkę?
Czytaj także: Będziemy budować elektrownie atomowe najszybciej na świecie. Co dwa lata nowy blok
Co może Bruksela, a czego nie może?
Żeby zrozumieć to, co się będzie działo, musimy pamiętać jak działa Komisja Europejska. Bruksela zebrała od wszystkich państw członkowskich ich zamierzenia tzw. Krajowe Plany dla Energii i Klimatu i sprawdziła czy wpisują się w unijne cele – głównie udziału odnawialnych źródeł energii i ograniczenia emisji CO2. Po 2020 r. Nie ma już celów OZE dla poszczególnych państw, jest tylko cel dla całej UE. Bruksela może więc powiedzieć jakiemuś państwu „Kochany, twierdzisz, że osiągniesz 21 proc. udziału OZE, ale jakbyś tak poluzował przepisy dotyczące wiatraków, to wycisnąłbyś jeszcze parę gigawatów i doszedł do 23 proc. i dzięki temu wykręcimy unijny cel. Zastanów się może jeszcze raz”.
Ale Komisja nie może powiedzieć temu samemu państwu : Powiadasz, że wyciśniesz 12 GW z wiatraków. No dobra, ale masz problem z protestami społecznymi, jak zamierzasz to rozwiązać? I co zrobisz, jeśli nie zbudujesz? ”
To dotyczy w jeszcze większym stopniu energetyki nieodnawialnej. Bruksela zapewne chciałaby powiedzieć Polsce: „Ej, twierdzicie, że zbudujecie 6 GW elektrowni atomowych i dzięki temu ograniczycie emisje? A jak to sfinansujecie, jaki model wsparcia przyjmiecie, co się stanie, jeśli będzie obsuwa”?
Ale nie może. Unijni urzędnicy nie mają do tego mandatu w przepisach.
Komisja ma narzędzia żeby np. regulować ceny uprawnień do emisji CO2 sterując podażą, ale to nie oznacza, że automatycznie powstanie odpowiednia liczba elektrowni atomowych, wiatraków, elektrolizerów, połączeń transgranicznych czy sieci energetycznych.
Niemcy wiedzą swoje
Czy to znaczy, że plan redukcji emisji o 55 proc. jest nierealny? Wcale nie, ale zależy przede wszystkim od postępu technologicznego, którego nie da się zadekretować. Za to można go bardzo mocno wspierać finansowo, co też Unia Europejska robi. Transformacja tyleż bowiem służy ograniczeniu emisji, co unowocześnieniu unijnej gospodarki.
Największą świadomość tego faktu ma chyba naród, który zapoczątkował transformację energetyczną, czyli Niemcy. W niedawnym sondażu przeprowadzonym dla renomowanego tygodnika „Der Spiegel” zapytano naszych zachodnich sąsiadów czy Unia Europejska osiągnie neutralność klimatyczną w 2050 r. Wierzy w to tylko 17 proc. respondentów. 72 proc. odpowiedziało, że to nieprawdopodobne, a 11 proc. nie potrafiło odpowiedzieć.
W innym sondażu 82 proc. ankietowanych Niemców odpowiedziało, że zgadza się ze zdaniem „transformacja energetyczna jest wspólnym zadaniem, w którym każdy, także ja, powinien mieć swój udział”.
I nie powinno nas to dziwić – w końcu jednym z najwybitniejszych niemieckich polityków i ekonomistów był Eduard Bernstein, autor słynnej maksymy „ruch jest wszystkim, a cel ostateczny niczym”. Ważne, żeby to był ruch w dobrym kierunku.