Spis treści
W poniedziałek opublikowaliśmy artykuł, w którym naświetlaliśmy poważny błąd merytoryczny zawarty w komunikacie rządu po spotkaniu z górniczymi związkowcami. Ministerstwo zapowiedziało w nim „odejście od obligatoryjnego handlu energią poprzez giełdę”. Rząd i związkowcy byli przekonani, że to „ograniczy import energii i zwiększy jej produkcję w krajowych elektrowniach”.
W artykule wyjaśnialiśmy, że nałożony na elektrownie obowiązek sprzedaży energii elektrycznej przez giełdę jedynie zwiększa przejrzystość rynku i nie ma związku z importem energii. Ten wynika z różnicy cen między rynkami i odbywa się w dużej mierze bez wiedzy o źródle pochodzenia energii. Nasi rozmówcy tłumaczyli, że efektem proponowanej zmiany będą najwyżej wzrosty rachunków za prąd.
Mity na temat importu energii
We wtorek okazało się, że ministerialny komunikat odsłaniał tylko część niezrozumienia zasad handlu energią w Polsce ze strony górniczych związkowców i – najprawdopodobniej – części przedstawicieli rządu. Na jednym z portali branżowych profesor Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej opublikował swoją analizę przygotowaną „na prośbę” Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ „Solidarność”. Dołączona została do niej prezentacja, która – jeżeli wierzyć jej opisowi – została zaprezentowana przedstawicielom rządu i związkowcom w trakcie piątkowych obrad Zespołu ds. Transformacji Górnictwa, którego owocem był ten nieszczęsny komunikat.
W dużym uproszczeniu Ministerstwo Aktywów Państwowych uznało, że giełdowy handel energią, gdzie kupujący i sprzedający są dla siebie anonimowi, utrudnia państwowym spółkom energetycznym kupowanie dla swoich klientów (kilkunastu milionów gospodarstw domowych i tysięcy firm) energii elektrycznej z węgla (droższej od tej rynkowej). Zniesienie obowiązku obrotu giełdowego miałoby więc ułatwić im zawieranie transakcji z własnymi elektrowniami spalającymi węgiel, aby te pracowały więcej godzin w roku (wypierając z rynku elektrownie produkujące taniej, prawdopodobnie na… węgiel brunatny).
To miałoby, w jakiś magiczny sposób, sprawić jednocześnie, że na polską giełdę przestanie wpływać energia elektryczna z innych państw. Profesorska analiza przekonuje bowiem, że poziom importu energii do Polski to decyzja polityczna, że zarabiają na tym jakieś nieznane autorom analizy podmioty i że kupowanie prądu za granicą zagraża bezpieczeństwu państwa.
Analiza i prezentacja ukazały się w serwisie cire.pl pod trafnym tytułem „Mielczarski: Mity importu energii elektrycznej”. Dawka mitów zaprezentowanych przez profesora Politechniki Łódzkiej była jednak tak duża, że oświadczenie ws. nieścisłości jego analizy wydały nawet niezwykle powściągliwe Polskie Sieci Elektroenergetyczne.
Przeanalizujmy więc owe mity krok po kroku.
Ile energii importujemy?
Profesor Mielczarski trafnie podsumował ilość energii elektrycznej jaką Polska importuje – niemal 8 TWh od stycznia do lipca tego roku, przy blisko 11 TWh w całym ubiegłym roku. Prawidłowo wyliczył też, że w tym roku na import prądu możemy wydać ok. 3 mld zł i ograniczyć w ten sposób spalanie węgla kamiennego w krajowych elektrowniach o 5,5 mln ton, co oznacza o 1,5 mld zł mniej wydanych na zakup tego surowca przy obecnych jego cenach na polskim rynku (jednych z najwyższych w historii). Po prawidłowych wyliczeniach analiza przeszła jednak do wniosków i tu zaczęły się schody.
Czy import pogarsza nasze bezpieczeństwo?
Łódzki naukowiec z całą stanowczością stwierdził, że import pogarsza poziom bezpieczeństwa energetycznego Polski, bo krajowe elektrownie są wykorzystywane średnio tylko w połowie swoich możliwości. Profesor nie dodał, że z podobnym poziomem wykorzystania krajowych elektrowni mieliśmy do czynienia także 10 czy 20 lat temu, gdy byliśmy jeszcze eksporterem energii elektrycznej netto, a „zielona” rewolucja w energetyce była jeszcze w powijakach. Wtedy z resztą górnictwo też było w opłakanym stanie i związkowcy też szukali wokół winnych tej sytuacji. Także z resztą znajdowali ich wśród energetyków, którzy nie kupowali węgla za tyle, za ile kopalnie chciałyby im sprzedawać. Jednak nie brak perspektywy historycznej jest największym grzechem naukowca przy formułowaniu tej tezy.
„Z perspektywy pracy sieci przesyłowej dla potrzeb zasilania krajowych odbiorców nie występuje negatywne oddziaływanie importu. Wręcz przeciwnie, energia elektryczna importowana przez uczestników rynku aktualnie pomaga gwarantować ciągłość tych dostaw” – stwierdziły w swoim oświadczeniu do analizy profesora Mielczarskiego Polskie Sieci Elektroenergetyczne.
Przedstawiciele PSE przypomnieli, że „historycznie największy ubytek mocy w KSE [Krajowym Systemie Elektroenergetycznym – red.] – w sensie jego wielkości oraz dynamiki – który wystąpił w dniu 22 czerwca 2020 roku [gdy deszcz zalał Elektrownię Bełchatów – red.] został uzupełniony dzięki zaimportowanej energii elektrycznej. W analogicznym przypadku 10 sierpnia 2015 roku, pomimo mniejszej dynamiki ubytku mocy, nie udało się uniknąć ograniczeń w dostawach energii elektrycznej do odbiorców. Wtedy, w odróżnieniu do 22 czerwca 2020 roku, nie było możliwe skorzystanie z importowanej energii elektrycznej na taką skalę”. Energetycy zwrócili także uwagę, że wymiana handlowa energią z sąsiadami gwarantuje pewność zasilania obszarów peryferyjnych Polski – zwłaszcza wschodnich województw kraju.
Czy import wpływa na ceny energii?
Kolejna z błędnych tez analizy profesora Mielczarskiego głosi, że import energii elektrycznej nie wpływa na ceny energii w Polsce. Naukowiec słusznie zauważył, że na polskim rynku energia z importu pojawia się na poziomie cen rynkowych w naszym kraju. Gdy cena na polskiej giełdzie wynosi np. 200 zł/MWh to importowana jest po 199 zł/MWh – zauważył naukowiec. W naszej ocenie różnica nie wynosi nawet tej złotówki – import odbywa się po prostu po cenie polskiego rynku, współtworząc tę cenę.
Profesor nie dodał bowiem, że gdyby import nie uzupełnił polskiego rynku, wówczas ceny na całym polskim rynku wzrosłyby (powiedzmy, że o ok. 20 zł/MWh przy imporcie na poziomie 2 GW – co w przybliżeniu można oszacować oddzielnie dla każdej godziny roku przeglądając oferty cenowe na Rynku Bilansującym, publikowane przez PSE od kilkunastu lat). Działa tu dokładnie ten sam mechanizm co przy innych towarach – importujący do Polski pomidory sprzedają je po cenach w naszym kraju, ale po wprowadzeniu zakazu import tych owoców, ich ceny w Polsce poszłyby do góry. W przypadku rynku energii elektrycznej należałoby odpalić mniej sprawne bloki węglowe, gdzie produkcja energii jest droższa – stąd oczywistym byłby wzrost cen energii elektrycznej na rynku hurtowym. Po wprowadzeniu zakazu importu do Polski, ceny spadłyby natomiast na sąsiednich rynkach, bo tam potrzebnych byłoby mniej droższych elektrowni – na zakazie zyskałby zatem np. przemysł w Szwecji, na Liwie czy w Niemczech. Straciłby natomiast polski (oczywiście poza przemysłem energetycznym i górniczym, które odpowiadają za ok. 5 proc. PKB Polski).
Kto importuje?
„Wiem jak działa rynek, ale po co ta tajność? […] Dobrze by wiedzieć kim są i ile energii kupują” – przekonywał podczas dyskusji nad swoją analizą profesor Mielczarski, gdy twórcy polskiej giełdy i traderzy próbowali wytłumaczyć mu wczoraj, że anonimowość zawieranych transakcji to jedna z cech handlu giełdowego na całym świecie. Co więcej, sami traderzy też często nie wiedzą i nie specjalnie ich to interesuje, czy kupują energie wytwarzaną w Polsce, Szwecji czy na Litwie. Tak samo jak jeszcze 10 lat temu przestało ich interesować czy kupują energię z Bełchatowa czy Kozienic, choć jeszcze 20 lat temu to miało dla traderów kluczowe znaczenie.
− Energię elektryczną z importu kupuje się w Polsce generalnie na trzy sposoby: na aukcjach explicit, przez market coupling, i na XBID – tłumaczy w rozmowie z WysokieNapiecie.pl jeden z traderów. – Tylko zawierając transakcje na tym pierwszym rynku wiadomo skąd kupuje się energię. Natomiast oferty na dwóch pozostałych pojawiają się tak samo jak krajowe, więc w chwili zawierania transakcji nie wiadomo czy energia jest wytwarzana w Polsce czy za granicą – wyjaśnia.
Kto zarabia na imporcie?
„W 2020 importerzy energii elektrycznej zarobią ponad 500 mln zł” – przekonywał też wczoraj profesor Mielczarski. To także błędna teza. Rzeczywiście, spread, czyli różnice cen między polskim rynkiem i rynkami państw z których importujemy energię wynosiła w 2019 roku blisko 50 zł/MWh, zatem łącznie blisko 500 mln zł. Nie oznacza to jednak, że tajemniczy importerzy, jak pisze o nich naukowiec, tyle zarobili.
Przychody z różnicy cen (a ściślej rzecz biorąc dochód z ograniczeń sieciowych, bo gdyby sieci były wystarczająco rozwinięte, to żadnej różnicy cen już by nie było) są co do grosza dzielone zgodnie z unijnym rozporządzeniem. Podział ten od wielu lat jest też publikowany przez Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. W praktyce spread przy market couplingu po połowie otrzymują operatorzy sieci przesyłowych po obu stronach granicy i w całości wydają na usuwanie ograniczeń na połączeniach między oboma krajami (sprowadza się to do rozbudowy polskich sieci). Jeżeli w danym roku nie ma jak tych pieniędzy wydać na te cele, trafiają one na specjalne konto operatora i tam czekają na finansowanie takich inwestycji. W ostateczności przychody z ograniczeń sieciowych (tzw. congestion rent) są uwzględniane w taryfie przesyłowej, czyli ostatecznie rzecz biorąc obniżają rachunki za prąd u odbiorców. Informacje o podziale tych środków wielokrotnie publikowały też media – np. portal Biznes Alert.
To samo dzieje się też z pieniędzmi za rezerwację mocy importowych na aukcjach explicite. – Tam traderzy zarabiają pewnie 1 zł/MWh albo mniej, bo aukcje – wbrew nazwie – są jawne i rynek jest na tyle zoptymalizowany, że wiele się nie zarobi przez konkurencję – tłumaczy nam trader energii. Niemal cały dochód ze spreadu trafia więc do operatorów.
Profesorski autorytet na szoli szali
W opublikowanym wcześniej na portalu cire.pl artykule pt. „Polska bez własnego węgla będzie zdana na import” prof. Mielczarski twierdzi, że w 2040 r. będziemy musieli produkować wciąż ok. 85 TWh energii z węgla kamiennego czyli nawet więcej niż obecnie, ponieważ „braki energii elektrycznej mogą być uzupełnione tylko poprzez elektrownie węglowe”. Elektrowni atomowej nie wybudujemy, a „możliwości wykorzystania gazu w energetyce wielkoskalowej są oganiczone”.
Dalej prof. Mielczarski pisze, że jeśli zamkniemy kopalnie węgla, to potrzebne będzie 35 mln ton węgla z importu, do tego zdaniem profesora trzeba doliczyć 30 mln ton na potrzeby ciepłowni i odbiorców indywidualnych. Na te prognozy powołują się także górniczy bonzowie związkowi.
Innymi słowy, profesor Mielczarski zakłada, że w Polsce przez dwadzieścia lat nie zmieni się nic. Ludzie dalej będą palili węglem w kopciuchach, ciepłownie zlekceważą unijne przepisy dyrektywy MCP i normy BAT, które praktyczne eliminują węgiel po 2030 r. Stare elektrownie węglowe zostaną zastąpione przez nowe i wszystko będzie tak jak dawniej. Gdzie miałyby powstać te nowe elektrownie węglowe, kto miałby je wybudować, za czyje pieniądze – to są nieistotne szczegóły.
Zapewne wystąpimy też z Unii Europejskiej, ale profesor już o tym litościwie nie wspomina.
Górnicze związki zawodowe, zwłaszcza „Solidarność” uporczywie próbuje znaleźć winnych własnych błędów. Przez lata związkowcy unikali jakiejkolwiek dyskusji o restrukturyzacji, cięciu kosztów, uzależnieniu wynagrodzeń od wydajności, zamykaniu nierentownych kopalń i zwiększaniu nakładów inwestycyjnych w tych lepszych. Winni byli zawsze inni − energetyka, która spala za mało „czarnego złota”, zły „ruski węgiel”, bo jest wydobywany dużo taniej od polskiego i polskie państwo, które rzekomo obłożyło górnictwo nadmiernymi podatkami. Notabene, jak jest naprawdę, pokazał przełomowy raport NIK z 2016 r.
Teraz chłopcem do bicia stał się import prądu. Szkoda, że prof. Mielczarski ryzykuje swoim autorytetem naukowym firmując zasłonę dymną, która ma ułatwić robienie zwykłym górnikom wody z mózgu przez tracących „rząd dusz” na kopalniach działaczy związkowych. Gorzej, że w jego teorie, oderwane od realiów prawnych i ekonomicznych, zdają się wierzyć nawet niektórzy ministerialni urzędnicy i politycy. I na podstawie analizy utkanej błędami merytorycznymi przygotowują zmiany prawa.
Wszystkich przekonanych o nieomylności profesorskich autorytetów czujemy się w obowiązku ostrzec. Prognozy prof. Mielczarskiego dotyczące polityki klimatycznej się nie sprawdzają. Na własne uszy słyszeliśmy, jak na konferencji organizowanej w 2017 r. przez ambasadę Niemiec profesor mówił, że Berlin nigdy nie dopuści, aby ceny uprawnień do emisji CO2 wzrosły powyżej 15 euro, bo byłoby to zabójcze dla niemieckiego przemysłu. Od dwóch lat ceny przekraczają 25 euro, przemysł nad Renem ma się świetnie, a kanclerz Angela Merkel jakoś nie rozpacza.