Polska przygotowuje się do marcowego starcia z Brukselą, Berlinem, Paryżem i Londynem. Ale czy walka o CO2 jest korzystna dla naszej energetyki?
Bruksela stopniowała napięcie. Od kilkunastu dni trwały medialno – polityczne spekulacje na temat zakulisowych targów o kształt projektu nowego pakietu klimatyczno – energetycznego, który będzie obowiązywał w latach 2020 -30. Ostatecznie Komisja Europejska nie uległa naciskom i przeforsowala swoją wersję.
Potwierdziły się informacje naszego portalu. Komisja Europejska zaproponowała m.in. :
- 40 proc. wiążący cel redukcji emisji CO2.
- reformę systemu handlu emisjami (ETS).
- 27 proc. niewiążący prawnie cel dla energetyki odnawialnej.
- brak unijnych regulacji dla wydobycia gazu łupkowego, jedynie pozbawione większego znaczenia „rekomendacje”. Tutaj w zasadzie niewiele jest do pisania – Bruksela zrezygnowała z planów wprowadzania jakichkolwiek aktów prawnych w tej sprawie, choć przykryła to sporą liczbą frazesów. To sukces Polski, choć nie należy go wyolbrzymiać – szanse, że Komisja przeforsuje jakieś projekty aktów prawnych nie były wielkie.
Teraz pakiet propozycji Komisji trafi na szczyt klimatyczny unijnych przywódców 20- 21 marca. Co się kryje za poszczególnymi propozycjami? I co oznaczają dla Polski? Po kolei.
Zmniejszamy emisję CO2….
40 proc. cel redukcji emisji CO2 to ogromny skok w porównaniu z obecnym pakietem. W 2008 r. Komisja zobowiązała się do 20 proc. redukcji emisji CO2 (w porównaniu z 1990 r. ) do 2020 r. 40 proc. redukcję emisji CO2 popierają Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy i Włosi, nie licząc kilku mniejszych państw. Dla polskiego rządu jest to koszmar. Gospodarka naszego kraju jest oparta na węglu – daje nam ponad 90 proc. energii elektrycznej.
A głównym narzędziem służącym redukcji emisji będzie system handlu emisjami. Dzisiaj ceny uprawnień są niskie, głównie z powodu kryzysu – oscylują w granicach 5 euro za tonę. Komisja Europejska uważa, że to nie daje impulsu do inwestycji w niskoemisyjną gospodarkę – firmy doliczają sobie po prostu te dodatkowe 5 euro do ceny prądu zamiast inwestować w nowe technologie. Dlatego Komisja zaproponowała mechanizm algorytmu, który będzie automatycznie sterował popytem i podażą uprawnień. Jeśli uprawnień będzie za dużo, Bruksela z rocznym wyprzedzeniem wycofa część z nich. I odwrotnie – jeśli popyt znacząco przewyższy podaż – Komisja będzie mogła dosypać uprawnień krajom członkowskim, a te sprzedadzą je na aukcjach spółkom energetycznym
Polskie elektrownie emitują średnio ok. tony CO2 na megawatogodzinę wyprodukowanej energii. To dużo więcej niż na Zachodzie – tam na 1mwh przypada o połowę mniej CO2. Nie ma w UE kraju, który byłby tak zależny od węgla jak Polska. Dlatego podwyżka uprawnień do emisji CO2 automatycznie przełoży się na podwyżkę cen prądu po 2020 r. A to oznacza wyższe koszty dla firm i gospodarstw domowych – droższa będzie stal wytapiana w hutach i chleb wypiekany w piecach na prąd i wreszcie wyższe będą nasze rachunki.
Polski rząd już daje więc do zrozumienia, że na marcowym szczycie klimatycznym Rady Europejskiej czyli przywódców państw UE, nie zgodzi się na wiążący 40 proc. cel redukcji CO2. A postanowienia szczytu wymagają jednomyślności…
Czy nasz rząd postępuje słusznie? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Spróbujemy jej udzielić, ale zanim to zrobimy, trzeba pochylić się nad trzecim elementem brukselskiego pakietu – energetyką odnawialną.
Cięższe czasy dla słońca i wiatru
Energetyka odnawialna w UE korzysta dziś z ogromnych dotacji sięgających 30 mld euro rocznie, z czego na same Niemcy przypada ok. 20 mld.
Do 2020 r. obowiązuje 20 proc. wiążący cel udziału energetyki odnawialnej w miksie energetycznym UE. Każdy kraj ma swoje własne, również wiążące, cele. Na Polskę przypada 15 proc. , ale w produkcji prądu – 20 proc.
Po 2020 r. unijny cel zwiększy się zaledwie o 7 punktów procentowych. Będzie „wiążący politycznie“ – tym frazesem Bruksela chce przykryć fakt, że cel nie będzie wiążący prawnie. Nie będzie wiążących celów dla poszczególnych państw – Bruksela będzie wprawdzie zatwierdzać krajowe plany rozwoju energetyki odnawialnej i sprawdzać czy wpisują się w unijny cel, ale skuteczność tego narzędzia jest problematyczna.
A w dodatku według projektu nowych wytycznych wsparcie dla OZE będzie podlegać znacznie surowszej kontroli z punktu widzenia pomocy publicznej. Według informacji naszego portalu Dyrekcja ds Konkurencji chciałaby nawet wprowadzić wskaźniki dla danego kraju – jeśliby np. w Polsce lądowa energetyka wiatrowa przekroczyłaby określony udział w produkcji prądu – dajmy na to 5 proc. – to technologię taką uznano by za dojrzałą i nie mogłaby korzystać ze wsparcia.
Na razie propozycje unijnego komisarza ds konkurencji Joaquina Almunii mówią tylko o zaprzestaniu wspierania dojrzałych technologii, ale ponieważ jakoś trzeba będzie tę „dojrzałość“ ocenić,więc prędzej czy później pojawią się mniej lub bardziej formalne wskaźniki.
Przed publikacją komisyjnych propozycji 22 stycznia mówiło się, że Niemcy – kraj, który najwięcej zainwestował w odnawialne źródła – chcą wiążącego celu w tej kwestii. Według naszych informacji ze źródeł zbliżonych do Komisji, Berlin uznał, że nie ma to na szans i na szczycie klimatycznym odpuści sobie.
Polski rząd absolutnie nie ma serca do energetyki odnawialnej, uznając ją za kosztowny kaprys bogatych krajów. Ale niektórzy polscy urzędnicy liczyli, że Polska będzie mogła na szczycie lawirować między Londynem i Paryżem,które nie chciały wiążącego celu odnawialnej energii, a Berlinem i coś wytargować. W tej sytuacji ta strategia nie wypali.
Polski rząd nie wie czego chce
I tu wracamy do kluczowego pytania – czy polski rząd postąpi słusznie jeśli zawetuje wetując unijny pakiet na lata 2020 – 30?
Żeby na nie odpowiedzieć trzeba by znać odpowiedź, jaką wizję energetyki ma rząd po 2020 r. Ale wizji nie ma – wciąż nie powstał kluczowy dokument „Polityka energetyczna Polski do 2050 r.“
Jeśli go nie będzie, to za dwa miesiąc na szczycie klimatycznym Angela Merkel może zapytać Donalda Tuska – OK, nie chcesz celu 40 proc. redukcji emisji, ale jak właściwie ma twoim zdaniem wyglądać polska energetyka? Wówczas polski premier niewiele będzie mógł z siebie wykrztusić.
Polska energetyka stoi ma przed trzema wielkimi wyzwaniami:
- kończą się ekonomicznie opłacalne zasoby węgla energetycznego – spólki węglowe (poza Bogdanką) są w fatalnej kondycji finansowej i nie mają pieniędzy na inwestycje. W związku z tym nie wiadomo jaką rolę będzien odgrywał polski węgiel kamienny po 2020 r.
- kończą swój żywot stare, budowane w PRL elektrownie. Do 2020 r, trzeba wyłączyć 6600 MW, a powstanie może połowa z tej liczby.
- budowa nowych elektrowni jest nieopłacalna. Od czego to zależy? Od stosunku trzech spraw – cen prądu na rynku hurtowym ( dziś są wyjątkowo niskie), cen węgla i cen uprawnień do emisji CO2.
I tu dochodzimy do największego paradoksu – podwyżka cen uprawnień do emisji CO2 byłaby korzystna dla nowych elektrowni. Są one znacznie bardziej wydajne, emitują mniej CO2, więc im cena uprawnienia wyższa, tym produkcja prądu z nowej elektrowni bardziej opłacalna.
I łapie dwie sroki za ogon
Rząd chce mieć nowe inwestycje w w energetyce – zmusił nawet do odejścia szefa PGE Krzysztofa Kiliana, który twierdził, że się budować nowych bloków w Opolu się nie opłaca. Oczywiście rząd może zmusić prezesów państwowych spółek aby budowali, ale nie jest w stanie mieć dwóch rzeczy naraz – niskich cen prądu i nowych elektrowni kosztujących dziesiątki miliardów zł. Tylko bloki w Kozienicach i Opolu ( w sumie 2800 MW) będą kosztować 17 mld zł. Ktoś za to musi zapłacić. I będziemy za to płacić my wszyscy – konsumenci prądu.
Rząd rozważa wprowadzenie specjalnych płatności dla elektrowni – tzw. rynku mocy. Za to także zapłacą konsumenci.
Trzeba wybrać mniejsze zło – albo godzimy się na wzrost cen prądu i wówczas powstaną nowe elektrownie, albo się nie godzimy i żyjemy z z perspektywą, że któregoś dnia prądu zabraknie.
A może coś wytargować?
Skoro i tak czeka nas podwyżka, to właściwie po co nam wetowanie unijnych propozycji? W dodatku najważniejsza część przedstawionego 22 stycznia pakietu – dyrektywa o handlu emisjami, która wymusi podwyżkę cen uprawnień po 2020 i tak będzie uchwalana kwalifikowaną większością głosów. Polska nie będzie miała możliwości jej zawetowania.
W tej sytuacji trzeba się zastanowić czy nie lepiej się zgodzić na redukcję emisji CO2 o 40 proc. Nowe elektrownie węglowe – znacznie sprawniejsze i emitujące mniej CO2 pomogłyby to zrobić. Przyczyniłoby się do tego także nieuchronne zmniejszenie udziału węgla w naszej energetyce. Gaz i atom będą największymi wygranymi wzrostu cen uprawnień do emisji CO2, a przecież teoretycznie chcemy budować i jedne, i drugie.
W zamian za zgodę na redukcję emisji moglibyśmy od Komisji wytargować jakieś pieniądze na modernizację naszej energetyki.
Ale taka operacja wymagałaby od obu stron klimatu zaufania. A w sprawach klimatu zaufania między Polską a Brukselą kompletnie brakuje. Być może na lepszy klimat trzeba będzie poczekać do przyszłego roku. Na następną Komisję Europejską.