Spis treści
Prezes Urzędu Regulacji Energetyki podjął 16 grudnia długo wyczekiwaną decyzję. Zatwierdził ceny prądu dla gospodarstw domowych zaproponowane przez Tauron. Podwyżka cen wyniesie 20 proc. Klienci tej firmy na Dolnym Śląsku i Małopolsce zapłacą od 7 do 13 zł miesięcznie więcej (w zależności od zużycia). Tauron stwierdził, że lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu i wziął taką podwyżkę, jaką oferował mu URE. Spółka uznała zapewne, że to się bardziej opłaca niż wejście w nowy rok z cenami z końca 2017 r.
Pozostałe trzy państwowe spółki – PGE, Enea i Energa – na swoje taryfy jeszcze poczekają. Prezes URE Rafał Gawin tłumaczył, że dialog z tymi firmami na razie nie dał rezultatów. URE poczeka więc na nowe propozycje cen z ich strony. A dopóki te cenniki nie zostaną zatwierdzone, firmy mają obowiązek stosować stare, obowiązujące od początku 2018 r.
Dlaczego URE nie zgodziło się zatwierdzić cen? Wątpliwości wzbudziły koszty własne i ceny zakupu prądu na rynku hurtowym- tłumaczyli przedstawiciele URE.
Teoretycznie 100 proc. prądu sprzedawanego przez elektrownie konwencjonalne czterech państwowych grup powinno od 2019 r. przechodzić przez giełdę energii, więc cena powinna być transparentna. W praktyce jednak spółkom udało się wywalczyć okres przejściowy dla umów zawartych wewnątrz grup energetycznych przed wejściem w życie tego obliga giełdowego. I przedstawiciele URE dali do zrozumienia, że to właśnie te umowy wewnątrzgrupowe wzbudziły ich wątpliwości.
Czytaj także: Wzrost handlu energią na TGE
Warszawa i Górny Śląsk poza taryfą URE
Decyzja URE będzie miała znaczenie dla 9,7 mln gospodarstw domowych. Ponad 5 mln zaś praktycznie w ogóle nie powinna obejść. Dlaczego? Bo wybrali wolny rynek, choć nie wszyscy z własnej woli.
Cen zatwierdzanych przez URE już od 2011 nie mają mieszkańcy Warszawy i Górnego Śląska. To ok. 2 mln gospodarstw domowych. Stało się tak po wyroku Sądu Najwyższego, który uznał, że sprzedające tu prąd Innogy i Vattenfall nie muszą przedstawiać cenników do URE. Dlaczego? Nie były bowiem wtedy pionowo zintegrowanymi grupami, łączącymi wytwarzanie, sprzedaż i dystrybucję prądu. Polski Vattenfall został potem kupiony przez Tauron, ale wyrok Sądu Najwyższego dla Górnego Śląska obowiązuje nadal.
Zatem 2 mln klientów w dwóch najbogatszych regionach Polski nie ma cen zatwierdzanych przez URE, choć wypadli z taryf obowiązkowych bez własnej woli, a niektórzy pewnie i bez wiedzy. I co? I nic złego się nie dzieje. Choć ceny samego prądu są tu nieco wyższe, to mniejszy z kolei jest rachunek za dystrybucję.
Kup pan „produkt”
Po drugie, ponieważ firmy energetyczne nie zarabiały na taryfach zatwierdzanych przez URE, zaczęły kusić gospodarstwa domowe nowymi umowami. W żargonie sprzedawców nazywają się one „produktami” bo do prądu dodawany jest jeszcze jakiś towar lub usługa. Może to być dostępny 24/h elektryk lub hydraulik, ubezpieczenie, opieka medyczna – pomysłowość sprzedawców jest nieograniczona.
Typowa umowa „produktowa” wygląda tak: klient dostaje płaci 6-7 zł mniej za megawatogodzinę niż w cenniku URE. To daje jakieś kilkanaście zł rocznie oszczędności. Ale za to płaci kilka-kilkanaście zł miesięcznie za ów „produkt” dodawany do prądu. Umowa jest też zwykle zawierana na dłużej niż rok. Firma energetyczna wychodzi więc na swoje dzięki „produktowi”, a klient ma dodatkową usługę. Czy z niej korzysta – to już inna sprawa.
Spółki energetyczne zrobiły bardzo wiele żeby sprzedawać przede wszystkim „produkty”, zwłaszcza nowopodłączanym gospodarstwom domowym. –Jeśli zajdziemy do punktu obsługi klienta, to sprzedawca zrobi wszystko, żeby przekonać nas do „produktu”. Taryfa URE jest „towarem spod lady” – śmieje się doświadczony menedżer sprzedający prąd.
Królem polowania jest Tauron. Ta spółka w ciągu ostatnich lat zamieniła aż 37 proc. klientów taryfowanych przez URE na klientów „produktowych”. To 1,4 mln gospodarstw domowych na Dolnym Śląsku i w Małopolsce. Jeśli dodamy do tego milion „uwolnionych” gospodarstw na Górnym Śląsku, to wychodzi, że aż połowa gospodarstw domowych obsługiwanych przez Tauron „wyszła” z cennika URE. To tłumaczy też, dlaczego Tauron bezboleśnie przetrwał zamrożenie cen prądu w 2019 r. Marża na klientach zatwierdzanych przez URE była tam ujemna, ale na pozostałych – dodatnia. Pozostałe spółki wykazują mniejsze lub większe straty na mechanizmie rekompensat za zamrożenie.
Czytaj także: Nowy rząd i stare problemy w energetyce
Drugie miejsce na pudle należy się Enerdze. Spółka ma w „produktowym” portfelu 27 proc. klientów czyli 704 tys. domostw. PGE ma więcej domostw, bo aż 930 tys., ale to 20 proc. wszystkich klientów. Odstaje Enea, która zdołała przerzucić na „produkty” tylko 341 tys. klientów (16,4 proc.).
Do tego trzeba dodać ponad 600 tys. klientów, którzy zmienili sprzedawców, głównie na mniejsze działające na rynku energii firmy. Walka o „uwolnionego” klienta staje się coraz bardziej zażarta, co widać w Warszawie. Tutejszy „zasiedziały” sprzedawca czyli Innogy nie musi przedstawiać swojego cennika URE, ale zdecydował się nie podwyższać cen na 2020 r. A na warszawski rynek w kwietniu 2018 r. weszło Lumi – nowa marka PGE. Nie sposób się dowiedzieć oficjalnie, ilu klientów zdobyła. Ale można to z grubsza policzyć. PGE poinformowało, że 85 proc. gospodarstw domowych w Warszawie zmienia dostawcę prądu właśnie na Lumi. Z danych URE wynika, że od kwietnia 2018 r. do października 2019 r. w Warszawie zmieniło sprzedawcę blisko 13 tys. domostw. Wychodzi więc na to, że Lumi w ciągu półtora roku działalności zdobyło ok. 10 tys. klientów.
Rekompensaty? Ale po co?
Minister aktywów państwowych Jacek Sasin po raz kolejny powtórzył, że rząd pracuje nad rekompensatami, które mają wyrównać obywatelom podwyżki cen prądu. Ustawa zamrażająca ceny prądu kończy swój nieszczęsny żywot pod koniec tego roku. Hurtowe ceny prądu spadają.
URE obliczył ile średnio zapłaciliby klienci, gdyby nie było zamrożenia cen. Średnio wychodzi 53 zł za 1 MWh czyli przeciętne domostwo zużywające 2 MWh rocznie zapłaciłoby 106 zł rocznie więcej. Wychodzi 8,8 zł miesięcznie. I to bez uwzględnienia inflacji.
Zapewne niektórzy z nas, zwłaszcza jarosze, wydali więcej wskutek podwyżki cen warzyw latem 2019 r. Nikomu jednak nie przyszło do głowy zamrażanie cen pietruszki ani cebuli. W dodatku hurtowe ceny prądu znowu spadają, więc po co zawracać Wisłę kijem?
Trzeba więc pomyśleć nad zmianą zasad zatwierdzania cen przez URE. Może zacząć od jakiejś dużej ankiety rozpisanej przez regulatora wśród klientów, którzy przeszli na „produkty”. Dowiedzielibyśmy się, ilu z nich zrobiło to świadomie, ilu jest zadowolonych, ilu rzeczywiście korzysta z tego „produktu”. W zależności od wyników ankiety można by się zastanowić nad nowym modelem cenników. Na pewno trzeba chronić najuboższych i najmniej świadomych klientów, więc może cenniki URE powinny obowiązywać np. tylko emerytów i osoby będące pod opieką Miejskich Ośrodków Pomocy Społecznej?
A jeśli już rząd uzna, ze musi coś dać, bo „suweren” to lubi, to może zamiast rekompensat uruchomić program „Oszczędność Plus”? Każde gospodarstwo domowe dostałoby od państwa bon na kupno ledowych energooszczędnych żarówek…
A co z firmami?
Przypomnijmy, że już od 2008 r. firmy i instytucje działają na wolnym rynku – ceny dla nich nie są zatwierdzane przez URE. Wyjątkiem był 2019 r. kiedy zostały teoretycznie „zamrożone” ( w praktyce wyglądało to różnie). Ale od lipca 2019 r. zamrożenie cen przestało obowiązywać dla dużych i średnich firm, które zużywają najwięcej prądu. I gospodarka zniosła to zupełnie dobrze.
W dodatku zainteresowanie rekompensatami oferowanymi tym firmom bezpośrednio (tzw. pomoc de minimis) okazało się niewielkie. Do Zarządcy Rozliczeń wpłynęły zaledwie 272 wnioski na łączną kwotę 7,1 mln zł.
Wzrost cen będzie potężnym bodźcem do uruchomienia pomysłowości przedsiębiorców do oszczędzania prądu. Będą wreszcie wymieniać stare silniki, pompy, wentylatory. A nasza gospodarka ciągle pożera znacznie więcej prądu na jednostkę PKB niż Europa Zachodnia.
Czytaj także: Polski przemysł może mocno ograniczyć zużycie prądu
Czytaj także: Co łączy zielony groszek z energetyką