Czeka nas ostre starcie o kształt rynku gazu pomiędzy PGNiG a niezależnymi dostawcami. O wyniku nie rozstrzygnie niestety ani cena ani jakość usług lecz decyzja polityków. Jeśli popełnią błąd, zapłacimy wszyscy, ale największe koszty może ponieść przemysł.
Na początku czerwca rząd w ekspresowym tempie przyjął projekt nowelizacji ustawy o obowiązkowych zapasach gazu. Napisanego przez Ministerstwo Energii dokumentu nie przedstawiono wcześniej do konsultacji ani innym resortom ani uczestnikom rynku. To wielki błąd, bo niezależnie od intencji rządu ustawa będzie miała tak wielki wpływ na kształt rynku gazu, a tym samym na całą gospodarkę, że uchwalanie jej na łapu capu przyniesie opłakane skutki, przede wszystkim nieuzasadnione podwyżki cen gazu dla firm.
Żeby wyjaśnić kontekst całej historii, musimy się cofnąć do września 2013 r. Wtedy PGNiG czyli dotychczasowy monopolista na rynku został obarczony obowiązkiem sprzedaży gazu przez giełdę, co umożliwiło powstanie dziesiątek mniejszych firm handlujących gazem. W tym czasie URE zaniechał zatwierdzania ustawowych taryf dla największych odbiorców gazu – zużywających powyżej 25 mln m sześc. rocznie.
Równocześnie rosły możliwości zakupu gazu już nie tylko w Rosji, ale także za zachodnią granicą, dzięki interkonektorom i rewersowi – początkowo wirtualnemu, potem już fizycznemu – na gazociągu jamalskim, na interkonektorach w Mallnow i Lasowie. W 2016 r. z Niemiec sprowadziliśmy już 2,5 mld m szesc gazu czyli 25 proc. tego co kupujemy ze Wschodu.
Generalnie jednak od 2014 PGNiG zaczęło dość gwałtownie tracić klientów w najbardziej lukratywnych sektorach biznesowych. W 2015 r. ucieczka do konkurencji sięgnęła już 0,8 mld m sześc. w porównaniu do 2014 i prawie 1,5 mld w porównaniu do 2013 r. PGNiG musiało kupować relatywnie drogi gaz od Gazpromu i do jego sprzedaży dokładać. Ujemne marże na sprzedaży pojawiły się w szeregu wyników spółki. Jeżeli założyć, że w tym okresie konsumpcja gazu w Polsce rosła, to utrata rynku była jeszcze większa. Sytuację ratowała nieco sprzedaż w Niemczech poprzez spółkę PST, która od 2013 do 2016 rosła z 1,38 do 2,57 mld m sześc. Spółka sprowadzała zresztą także gaz z Niemiec do Polski, sprzedając go bezpośrednio zakładom azotowym.
Dopiero objęcie rządów przez PiS i przykręcenie zarówno regulacyjnej jak i politycznej śruby odwróciło ten trend.
Po pierwsze, w 2016 r. Sejm uchwalił wniesioną przez grupę posłów PiS, a faktycznie przez rząd nowelizację ustawy o zapasach gazu. Dotychczas importerzy błękitnego paliwa z krajów UE korzystali ze zwolnienia z utrzymywania obowiązkowych zapasów gazu. Zmiana była po myśli PGNiG, który utrzymywał, że to nie fair, bo cały koszt utrzymywania strategicznych rezerw spada na niego. Co prawda regulacja ta wchodzi życie dopiero od października 2017 r., ale ceny gazu od razu wzrosły, bo większość surowca kupowana jest w tzw. kontraktach forward czyli na przyszłe lata. A jeżeli zahaczały one o rok 2017, to uwzględniona musiała być w nich cena magazynowania. Albo w kraju albo za granicą, przy czym w tym drugim przypadku należy doliczyć jeszcze koszt wykupionej przepustowości na interkonektorze.
Od września 2016 r. ceny gazu na Towarowej Giełdzie Energii wzrosły o ok. 15 zł za MWh i są wyższe o 7-8 zł za MWh niż w Niemczech. Taki spread pozwalałby jeszcze na imporcie jakoś zarobić, ale z obowiązkami magazynowania – już nie.A jeśli prywatni importerzy gazu wycofają się, to jedyną firmą sprzedającą gaz na giełdzie pozostanie PGNiG.
Na razie jeszcze taryfy czyli cenniki gazu dla firm muszą być zatwierdzane przez Urząd Regulacji Energetyki, ale od 1.10 2017 nastąpi ich uwolnienie.
Równocześnie w 2016 r. państwowe firmy przemysłowe zaczęły kupować więcej gazu od PGNiG. Kilkuletni kontrakt podpisał ostatnio PKN Orlen, a kilka dni temu zrobiła to Grupa Azoty, największy odbiorca gazu w Polsce, umawiając się na dostawy gazu do 2020 r. z opcją przedłużenia do 2022 r. Dla Azotów cena gazu to kwestia życia i śmierci, bo ok. 70 proc. kosztów firmy to właśnie błękitne paliwo, potrzebne do produkcji amoniaku, mocznika i nawozów azotowych.
Jeszcze w 2015 r. Azoty były jednym z głównych beneficjentów uwolnienia rynku, udział PGNiG w dostawach surowca spadł do 50 proc. Po podpisaniu kontraktu wzrośnie do 80 proc. Co ciekawe, spółka nie poinformowała w komunikacie, że ceny gazu spadną, zadowalając się sformułowaniem iż o jego podpisaniu zdecydowała „atrakcyjna cena oraz sposób jej kalkulacji, którego podstawą są rynkowe wartości giełdowych indeksów cen gazu”.
Wedle analityków DM PKO BP o ile w 2016 dzięki zawartym wcześniej kontraktom Azoty płaciły 70 zł z MWh, to prognoza na następne lata przewiduje ceny oscylujące wokół 80 zł.
Nasz chemiczny potentat musi się dodatkowo borykać z rosnącą konkurencją. Zasilane tanim gazem łupkowym fabryki w USA w coraz większym stopniu będą wypierać go z rynków eksportowych (dających 43 proc. przychodów) a do Polski coraz szerszym strumieniem wpływają nawozy z Rosji i Białorusi. Import przyrasta w tempie 5 proc. rocznie, ale na niektóre rodzaje nawozów z Rosji wciąż obowiązują unijne kontyngenty. Inne nawozy obłożone są ogólnounijnym niewielkim cłem, ale silne lobby europejskich rolników naciska na ich zniesienie. Prym wiodą tu rolnicy irlandzcy. Polski rząd, przemysł chemiczny a nawet Krajowa Izba Rolnicza są przeciw, ale skoro import rośnie, to znaczy, że nasi rolnicy głosują portfelem. Nic dziwnego, że analitycy DM PKO BP zatytułowali swój raport „Potencjał wzrostu poza horyzontem”.
Skądinąd bardzo interesujący jest fakt, że w 2016 r. PGNiG mocno próbował odzyskać nie tylko klientów państwowych, ale też prywatnych, którym musiał zaoferować obniżkę cen. Spółka pochwaliła się m.in. umowami z Ceramiką Paradyż oraz pilskim Philipsem. Potencjał do mniejszych cen dla przemysłu więc teoretycznie istnieje…
Ale od października rynek ma zostać wywrócony do góry nogami, za sprawą wymienionej na początku tekstu ustawy. Zgodnie z projektem regulacje dotyczące trzymania zapasów za granicą będą jeszcze ostrzejsze, importer będzie musiał na interkonektorze wykupić przepustowość ciągłą i trzymać ją niewykorzystaną na wypadek jakiegoś kryzysu. Za „niewłaściwe” wykorzystanie leżących odłogiem zdolności przesyłowych grozić mają kary pieniężne. Rząd w uzasadnieniu pisze, że projekt ma na celu „budowanie pozycji kraju jako hubu gazowego w Europie Środkowo-Wschodniej, w szczególności w związku z realizowanymi projektami infrastrukturalnymi służącymi dywersyfikacji dostaw gazu ziemnego z zagranicy.
„Na potrzeby zapasów obowiązkowych gazu ziemnego utrzymywanych poza terytorium Rzeczypospolitej Polskiej niezbędne jest zarezerwowanie zdolności przesyłowych ciągłych. Ma to na celu zagwarantowanie możliwości sprowadzenia zapasów obowiązkowych gazu ziemnego do kraju w dowolnym momencie w czasie kryzysu energetycznego”.
Inny słowy firmy sprowadzające gaz z Niemiec będą musiały cały czas płacić za rezerwowane moce na rurociągach transgranicznych.
Czy taki pomysł ma sens? Wyobraźmy sobie, że teoretycznie rzeczywiście w wyniku jakiejś awarii gaz przestaje płynąć z Zachodu. W takiej sytuacji firmy importujące mają obowiązek wykorzystać zapasy trzymane za granicą, ale niepotrzebne im jest rezerwowanie dodatkowych mocy przesyłowych żeby zapasy te trafiły do Polski, bo skoro przestanie płynąć „normalny”, handlowy gaz, to interkonektory będą puste, rezerwacja gazociągów przesyłowych nie ma więc sensu.
Teraz wyobraźmy sobie, że gaz przestaje płynąć Jamałem. PGNiG ma problem, więc korzysta z rezerw swoich konkurentów. Prywatni dostawcy skarżą się więc, że państwowy potentat w taki sposób będzie subsydiował się ich kosztem, zwłaszcza, że ustawa utrzymuje obowiązek utrzymywania magazynów gazu przez rok nawet dla firm, które już zaprzestały importu surowca.
Wiceminister energii Michał Kurtyka tłumaczył w Sejmie, że ma to służyć wyeliminowaniu firm-krzaków, które zawrą kontrakt na rok, a potem znikną. Jednak handel gazem wymaga koncesji Urzędu Regulacji Energetyki i tam powinien następować odsiew niewiarygodnych przedsiębiorstw.
Wedle szacunków niezależnych importerów nowa regulacja podniesie ceny gazu w Polsce o kolejne 4 – 5 proc., co jeszcze bardziej sprzyjać będzie przemysłowi na Zachodzie.
Następna sprawa to wpływ nowego unijnego rozporządzenia SOS, które określa procedurę wzajemnej pomocy państw w razie kryzysu gazowego. Teoretycznie rozporządzenie to (wejdzie w życie w październiku 2017 r.) powinno sprawić, że nasza ustawa będzie zbędna. Ale nie można sprawdzić, czy tak jest ponieważ nie odbyły się normalne konsultacje międzyresortowe, więc ani URE ani MSZ nie wydały opinii.
Jeśli prawdą jest, że ustawa wyeliminuje niezależnych dostawców i utrwali pozycję PGNiG, to bez wątpienia będzie miała też wpływ na rynek energii elektrycznej. Ceny gazu w Europie drgnęły w górę o kilka proc., ceny węgla za to wzrosły w ciągu roku z 45 dol do ponad 60. Jeśli ceny uprawnień do emisji CO2 będą rosnąć, to opłacać się budowa elektrowni gazowych, zwłaszcza opartych o tańszy gaz importowany z Niemiec. Taką elektrownię planował jeszcze niedawno należący do Zygmunta Solorza Zespół Elektrowni PAK. Ale wyeliminowanie importu gazu z Zachodu bez wątpienia poprawi pozycję przyszłych elektrowni węglowych, tyle że znowu zapłacą za to konsumenci. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że elektrownie będą bowiem korzystać ze wsparcia w postaci finansowanego przez konsumentów rynku mocy. Elektrownie będą rywalizować o swoje wsparcie na aukcjach i oczywiście w interesie konsumentów leży żeby wygrywały najtańsze technologie.
Co teraz? Przewodniczący komisji skarbu i energii Marek Suski (PiS) poprosił na razie o opinię do ustawy Urząd Regulacji Energetyki i Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Ustawa może zostać uchwalona już za dwa tygodnie. Pytanie co zrobi wówczas Komisja Europejska. Służby prasowe Dyrekcji ds. Energii przekazały nam, że znają projekt, ale czekają na ostateczny kształt ustawy. Zapewne należy liczyć się ze skargą prywatnych dostawców do Brukseli, ale na jej efekty-jeśli w ogóle jakieś będą- trzeba będzie pewnie poczekać wiele miesięcy.