Spis treści
Przez ostatnich 12 lat w Polsce powstało niewiele ponad 100 MW biogazowni rolniczych. Wyższe wsparcie w systemie aukcyjnym istotnie przyśpieszy ich rozwój, ale nadal będzie to kropa w morzu potencjalnych możliwości. Chociaż mamy rozwinięte rolnictwo i przetwórstwo spożywcze, to wiele mniejszych państw, jak chociażby Czechy, pozyskują znacznie więcej biogazu od nas.
Według opublikowanych niedawno danych Urzędu Regulacji Energetyki 1 stycznia 2017 roku w Polsce funkcjonowało 95 biogazowni rolniczych o łącznej mocy elektrycznej 103 MW oraz 206 biogazowni w pozostałych technologiach o sumarycznej mocy 130 MW. To znacznie mniej od rządowych planów.
Zgodnie z Krajowym planem działania w zakresie energii ze źródeł odnawialnych na początku tego roku miało już funkcjonować w sumie blisko 280 MW biogazowi we wszystkich technologiach, a do końca tego roku już 380 MW. Choćby o zbliżeniu się do tej wartości w ciągu kolejnych miesięcy nie ma nawet co marzyć. Poważnie zagrożony jest także ─ niezbyt ambitny ─ cel na 2020 roku ─ 980 MW.
Dla porównania w kilkukrotnie mniejszych od Polski Czechach na koniec 2014 roku funkcjonowały już biogazownie o mocy przekraczającej 2,5 GW, dostarczając odbiorcom ponad 2,6 TWh energii elektrycznej rocznie ─ wynika z danych EurObserv’ER (w Polsce było to ok. 0,8 TWh). Niemieckie biogazownie w tym samym czasie dostarczyły niemal 31 TWh, włoskie 8 TWh, a brytyjskie 7 TWh. Więcej energii od nas z biogazu pozyskiwali także Francuzi, Hiszpanie, Holendrzy, Austriacy i Belgowie.
Sytuacje miał zmienić, przygotowany przez PSL, rządowy program „Biogazownia w każdej gminie” z 2010 roku, zakładający budowę w Polsce nawet 2 tys. samych tylko biogazowni rolniczych do 2020 roku. Efekty jego realizacji do tej pory są nader skromne.
Przesądził o tym model wsparcia OZE ─ w którym wszystkie technologie otrzymywały za swoją produkcję takie samo wynagrodzenie zielonymi certyfikatami. Inwestorzy preferowali więc te najtańsze ─ współspalanie biomasy z węglem (koszt produkcji energii to ok. 260-300 zł/MWh) oraz turbiny wiatrowe (340-380 zł/MWh) w stosunku do relatywnie drogiej energii z biogazu rolniczego (od ok. 300-350 zł/MWh przy wykorzystywaniu odpadów do ponad 500 zł/MWh przy wykorzystywaniu dużej ilości kiszonki kukurydzy). W dodatku wraz ze spadkiem cen zielonych certyfikatów na giełdzie (z blisko 300 zł/MWh w 2012 roku do niespełna 25 zł/MWh obecnie) pierwsze biogazownie zaczęły przynosić straty i zainteresowanie budową kolejnych stopniało.
Wyzwanie przed rządem
Sytuacja ma się jednak zmienić. W tym roku rząd planuje przeprowadzić dwie aukcje OZE (ten system zastępuje dotychczasowe niestabilne wsparcie zielonymi certyfikatami, z góry określonym poziomem wsparcia na 15 lat). Pierwsza ma być swoistą dogrywką nie do końca udanej aukcji z 30 grudnia 2016 roku, kiedy wystąpiły poważne trudności z zalogowaniem do Internetowej Platformy Aukcyjnej, przez co nie wszyscy zainteresowani mogli wziąć udział. Jednak, jak wynika z informacji portalu WysokieNapiecie.pl, w „dogrywce”, podobnie jak w pierwszej aukcji, nie będzie miejsca dla nowych biogazowni, a jedynie dla instalacji fotowoltaicznych.
Dopiero w trzeciej aukcji, planowanej na drugą połowę 2017 roku, rząd chce zakontraktować ok. 110 MW w nowych biogazowniach, z czego 10 MW w technologiach innych niż rolnicze (np. z oczyszczalni ścieków i składowisk odpadów), kolejne 70 MW w małych (do 1 MW) biogazowniach rolniczych i pozostałe 30 MW w dużych biogazowniach rolniczych. Łącznie mają dostarczać do sieci dodatkowe 0,8 TWh energii elektrycznej, w stosunku do 1 TWh produkcji w 2016 roku.
Inwestorzy, którzy wygrają aukcję (najniższym oczekiwanym poziomem wsparcia) będą mieć cztery lata na wybudowanie instalacji. Można się spodziewać, że na kolejnych aukcjach w 2018 i 2019 roku rząd zakontraktuje następne wolumeny „zielonej” energii z biogazowni rolniczych.
Jednak plany dojścia do 980 MW mocy w biogazowniach do 2020 roku wydają się już bardzo trudne do zrealizowania. Moc biogazowni przy oczyszczalniach ścieków wzrosła w tym roku zaledwie o 4 MW, a biogazowni na wysypiskach śmieci zmniejszyła się o 1 MW (ta część branży zaczyna już bankrutować z powodu niskich cen zielonych certyfikatów). Tymczasem pozostała do zrealizowania do końca 2020 roku moc to niemal 750 MW.
Szansa dla inwestorów
Tymczasem, jak wynika z opublikowanego pod koniec 2016 roku raportu firmy doradczej Bio Alians, łączna moc ok. 100 projektów gotowych do wystartowania w tegorocznej aukcji to niespełna 100 MW. Stąd najprawdopodobniej decyzja resortu o takim, a nie innym wolumenie energii z biogazowni rolniczych przeznaczonych do zakontraktowania. Przy czym resort musi zakładać, że projektów jeszcze przybędzie, ponieważ Komisja Europejska oczekuje, że nie wszyscy startujący w aukcji dostaną dofinansowanie. Tak, aby zapewnić konkurencyjność i możliwie niski koszt wsparcia ponoszony ostatecznie przez odbiorców energii.
Z danych Bio Alians wynika, że na polskim rynku jest 475 projektów biogazowni na różnym etapie zaawansowania o łącznej planowanej mocy około 570 MW. Przy czym ponad sto z nich, o mocy przekraczającej 120 MW, to projekty zarzucone przez inwestorów lub z umorzonym postępowaniem ws. wydania decyzji środowiskowej. W ocenie autorów raportu wiele z tych projektów najprawdopodobniej będzie można z powrotem przywrócić do życia jeżeli system wsparcia inwestycji okaże się atrakcyjny dla inwestorów.
Łączna moc wszystkich projektów to nadal przynajmniej o 120 MW mniej, niż rząd potrzebowałby do zrealizowania celu na 2020 rok. W pewien sposób pomoże mu bardzo nieprzyjazna polityka wobec energetyki wiatrowej, bo część dużych inwestorów szuka teraz nowych możliwości rozwoju. Z drugiej strony po tym jak została potraktowana branża wiatrowa, przedsiębiorcy z większym dystansem podchodzą już do rządowej polityki rozwoju OZE. W konsekwencji może to oznaczać wyższą oczekiwaną stopę zwrotu z inwestycji, czyli wyższe koszty dla odbiorców. Sytuację z czasem uspokoić może stabilizacja aukcyjnego systemu wsparcia i ogłoszenie nowej polityki energetycznej Polski z oczekiwanym przez rząd horyzontem rozwoju poszczególnych technologii.
Nie należy jednak spodziewać się rychłego przyjęcia zarówno Polityki energetycznej Polski do 2050 roku, ani choćby sektorowej polityki rozwoju OZE. Planów większego zaangażowania w rozwój biogazowni próżno szukać także w projekcie Strategii odpowiedzialnego rozwoju przygotowywanej przez Ministerstwo Rozwoju pod kierownictwem wicepremiera Mateusza Morawieckiego. W projekcie strategii dość zdawkowo zapewniono jedynie, że rząd będzie wspierać wykorzystanie źródeł OZE, zwłaszcza lokalnych – jak geotermia i biomasa. Zabrakło już jednak choćby celu dla całego sektora OZE na 2030 rok. Z kolei cel na 2020 rok zmniejszono wobec Krajowego planu z 15,85% do 15%.
Rozwój poniżej oczekiwań
Niewielki rozwój energetyki opartej na biogazie rozczarowuje z dwóch powodów. Po pierwsze Polska importuje niemal 2/3 gazu ziemnego, w większości z Rosji, a jedyne plany zmiany tej sytuacji opierają się na bardzo kosztownej (liczonej w kilku-kilkunastu mld zł) rozbudowie infrastruktury do importu tego paliwa z innych państw. Biogaz nie jest niestety wskazywany jako alternatywa dla rosnącego importu i pogarszającego się w związku z tym bilansu handlowego Polski.
Drugi powód to duże ryzyko niezrealizowania zobowiązań Polski co do udziału „zielonej” energii w końcowym zużyciu energii ogółem w 2020 roku. Z opublikowanych pod koniec grudnia 2016 roku danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że udział energii ze źródeł odnawialnych w końcowym zużyciu w 2015 roku wyniósł w Polsce 11,77%, wobec planowanych przez rząd 11,90%. GUS zweryfikował także dane z poprzednich lat, nieznacznie je podnosząc.
Opublikowane kilka dni wcześniej dane GUS o pozyskanej energii z OZE dawały Ministerstwu Energii więcej nadziei. Jej udział w całkowitej produkcji energii w Polsce w 2015 roku wyniósł bowiem 12,61%, w stosunku do 11,86% rok wcześniej, co według szacunków portalu WysokieNapiecie.pl mogło pozwolić na utrzymanie się powyżej rządowej ścieżki rozwoju „zielonej” energetyki.
Najnowsze dane GUS o udziale OZE w zużyciu energii (a nie produkcji) rozwiewają jednak nadzieje rządu na bezproblemowe dojście do celu wyznaczonego na 2020 rok. Zgodnie z nim Polska powinna osiągnąć 15% udział OZE w końcowym zużyciu energii, w stosunku do którego rząd zaplanował jeszcze 0,85% zapasu.
W dodatku w kolejnych latach spodziewany jest istotny spadek produkcji energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych. Zmiana systemu wsparcia OZE sprawiła, że od połowy ubiegłego roku panuje niemal zupełny zastój inwestycyjny, który potrwa do 2018 roku, wtedy rusza bowiem dopiero inwestycje zakontraktowane w trzeciej aukcji OZE. Do tego czasu spadające ceny zielonych certyfikatów niemal całkowicie wyeliminują współspalanie biomasy w elektrowniach i części elektrociepłowni (według danych Agencji Rynku Energii w 2016 roku współspalanie spadło o połowę ─ do 2,3 TWh, z 4,5 TWh rok wcześniej), a całkowity wzrost produkcji „zielonego” prądu wyniósł w zaledwie 0,5%, podczas gdy rok wcześniej przyrost przekraczał 12%, a dwa lata temu niemal 16%.
Zapłacimy innym krajom za „zieloną” energię?
W przypadku nie wypełnienia unijnych zobowiązań na 2020 rok Polska będzie musiała dokonać transferu statystycznego z państw, które przekroczyły swój cel. Jego koszty trudno dzisiaj oszacować, jednak w 2014 roku już dziewięć krajów przekroczyło swoje zobowiązania, co teoretycznie mogłoby oznaczać dużą podaż „zielonej” energii i niskie ceny przyszłych transferów statystycznych. Problem w tym, że w grupie krajów będących w sytuacji Polski lub gorszej (którym do osiągnięcia celu brakowało ponad 20%) znalazła się większość dużych krajów ─ Wielka Brytania, Francja, Belgia, Holandia i Niemcy, a to może wywindować koszty transferów.
Do tej pory umowę w sprawie transferu zawarły Litwa (sprzedająca nadwyżki) z Luksemburgiem, który chce dokonać transferu statystycznego od 100 do 2500 GWh energii. Cena transferu nie została ujawniona, jednak była szacowana przez firmę doradczą Ecofys na zlecenie Komisji Europejskiej na ok. 6 ct/kWh, co oznacza 250 zł/MWh. Nie jest też jasne, czy transfer ma sfinansować dodatkową produkcję „zielonej” energii na Litwie przez rok, czy przez cały wymagany okres spłaty inwestycji (np. 15 lat).
Przy założeniu, że transfer statystyczny miałby być jednorazowym wydatkiem, koszt czysto księgowego pozyskania energii brakującej Polsce do zrealizowania rządowych planów na 2015 rok wyniósłby niespełna 250 mln zł. Niewiele w stosunku do wsparcia budowy nowych OZE w Polsce. Koszt równoważyłby się dopiero przy założeniu, że transfer nie byłby jednorazowym wydatkiem. Rząd będzie musiał też wziąć pod uwagę, że transfery statystyczne będą oznaczać bezpowrotny wypływ gotówki bezpośrednio z budżetu państwa, a w przypadku wsparcia OZE, pieniądze z kieszeni odbiorców energii są wielokrotnie obracane w gospodarce narodowej, zwiększając PKB kraju.
Artykuł ukazał się pierwotnie w lutowym numerze Magazynu Biomasa