Decyzja sądu administracyjnego prawdopodobnie zakończyła pod Lublinem karierę słomy jako surowca energetycznego, zanim ta na dobre się rozpoczęła. Norwegowie, którzy chcieli tam zbudować pierwszą w Polsce elektrownię na słomę, natrafili na opór lokalnej społeczności.
Spalanie słomy do produkcji energii budzi chyba najmniej kontrowersji w całym obszarze biomasy „energetycznej”. W przypadku drewna zawsze pojawiają się zarzuty, że jeżeli już drzewa zostały wycięte, to zawsze można spożytkować je w lepszy sposób niż spalenie w elektrowniach. Tzw. rośliny energetyczne też mają swoje minusy – od potencjalnej inwazyjności po wyjaławianie gleby. Tymczasem uprawa zbóż jest czymś oczywistym, a zastosowanie znajduje niewielka część pozostającej po zbiorach słomy. Reszta po prostu się marnuje. Z różnych szacunków można wywnioskować, że w Polsce może to być nawet 20 milionów ton rocznie.
Wbrew pozorom efektywne spalenie słomy nie jest takie proste, duński koncern BWSC (dawniej B&W) głowił się nad konstrukcją odpowiedniego kotła wiele lat. Podobno decydujące okazało się zaniechanie czyszczenia wnętrza z powstającego przy spalaniu osadu. Okazało się bowiem, że dzięki jego ochronnej warstwie kocioł nabiera pożądanych właściwości. Po powstaniu szeregu elektrowni na słomę w Danii, trzy obiekty tego typu dołączyły do elektrowni na drewno w Wielkiej Brytanii. Korzystające z lokalnych zasobów słomy siłownie Sleaford, Brigg i Snetterton z mocami rzędu 40 MW nieźle wpisują się w koncepcję generacji rozproszonej, choć z drugiej strony jako niezbyt elastyczne, pracują w podstawie brytyjskiego systemu.
Dwie pierwsze elektrownie na słomę od dawna planowali zbudować na Lubelszczyźnie Norwegowie z Tergo Power – spółki powiązanej kapitałowo m.in. ze skandynawskimi funduszami emerytalnymi, szukającymi długoterminowych inwestycji. Według ich szacunków, w Polsce wystarczyłoby słomy na zasilenie 15 elektrowni po 50 MW, czyli razem 750 MW, zdolnych wytworzyć ok. 6 TWh energii elektrycznej rocznie, czyli prawie 4 proc. produkcji w RP. Sami Norwegowie aż takich ambicji nie mają, deklarowali, że docelowo planują w sumie pięć obiektów. Jedna z elektrowni ma powstać w Biłgoraju, druga miała być zbudowana pod Lublinem.
Ponieważ źródła słomy nie powinny leżeć dalej niż 50-60 km od elektrowni (transport przecież kosztuje), to siłą rzeczy najlepszym miejscem dla takich siłowni są tereny rolnicze, zdecydowanie oddalone od mocno scentralizowanego krajowego wytwarzania. Z punktu widzenia KSE, takie lokalizacje to plus. A elektrownia na słomę zalicza się też do źródeł stabilnych ,”dyspozycyjnych”, tak lubianych (przynajmniej w deklaracjach) przez dzisiejszy rząd. Czyli drugi plus.
System wsparcia też dla Norwegów był do przyjęcia. Według nich, 15-letnie wsparcie po wygraniu aukcji dawało gwarancję opłacalności całej imprezy. W dodatku poziom wcale nie musiałby być zbliżony do cen referencyjnych, przekraczających 400 zł/MWh. Nakłady inwestycyjne dla 50 MW elektrowni wynoszą obecnie ok. 170 mln euro, ale – jak mówili nam Norwegowie z Tergo Power, powinny spadać wraz z budową kolejnych obiektów. Natomiast koszty operacyjne, w których największy udział ma cena słomy, można jeszcze mocno zmniejszyć. Generalnie, o ile CAPEX i OPEX na megawat są wyższe niż w przypadku elektrowni węglowej, to na pewno ta różnica nie odpowiada różnicy cen energii – referencyjnej na aukcji i rynkowej.
50 – megawatowa elektrownia potrzebuje rocznie ok. 300 tys. ton słomy. Półtora miliona ton tego paliwa do dyspozycji miały być jednym z atutów Lubelszczyzny. O ile z projektem w Biłgoraju nie było większych problemów, to plan zbudowania elektrowni na przedmieściach Lublina spotkał się z oporem lokalnej społeczności. Elektrownia potrzebuje 800 ton słomy na dobę, czyli ponad 30 ton na godzinę. Dostawy odpowiedniej ilości wymagają wzmożonego ruchu ciężarówek, o czym okoliczni mieszkańcy nie chcieli nawet słyszeć. Wskazywano również na potencjalną uciążliwość samej siłowni. Chociaż np. taki zakład w Sleaford nie generuje żadnych odorów, dymu, większego hałasu itp. Nawet wyprowadzenie mocy jest kablowe, chociaż wokół znajdują się głównie pola. Jednak w Lublinie teren wokół miał być gęściej zaludniony.
Ostatecznie, mimo pozytywnych opinii organów ochrony środowiska, urząd miasta w Lublinie odmówił wydania korzystnej decyzji środowiskowej, tłumacząc to niezgodnością z planem zagospodarowania przestrzennego. Decyzję utrzymało w mocy Samorządowe Kolegium Odwoławcze, w związku z czym inwestorzy odwołali się do WSA. Ten co prawda unieważnił decyzję SKO, ale z przyczyny proceduralnego błędu, popełnionej przez Kolegium. Nie zajmował się natomiast merytorycznie zgodnością inwestycji z planem. Ponieważ zaś usunięcie błędu przez SKO może potrwać bardzo długo, inwestorzy nie zamierzają czekać w niepewności, w dodatku nie wiedząc, czy startować w aukcji czy nie.
Norwegowie wyrazili rozczarowanie wyrokiem i zapowiedzieli zrewidowanie strategii inwestycyjnej dla regionu. Co zapewne oznacza wycofanie się z Lubelszczyzny. Co z pozostałymi projektami Norwegów? Wskazywali na inne „słomonośne” regiony, jak Kujawy czy Wielkopolska. Być może tam się uda, choć nie wiadomo, czy nauczka z Lublina nie była zbyt zniechęcająca.