Szumnie zapowiadany system aukcji, dzięki którym odnawialne źródła energii mają być tańsze, może okazać się wydmuszką.
O opłacalności odnawialnych źródeł energii decyduje system wsparcia, który uchwala każdy kraj. Bez niego nie mogłyby się rozwijać. Taki system istnieje także w Polsce, ale wymaga zmian.
Kiedy cztery lata temu rząd przystępował do prac nad ustawą o odnawialnych źródłach energii mówił o ograniczaniu technologii współspalania, czyli spalania biomasy z węglem lub gazem. To wprawdzie najtańsza technologia, ale ówczesny minister Waldemar Pawlak chciał wspierać droższe – wiatraki i panele słoneczne. Przeciw współspalaniu protestowały też organizacje ekologiczne.
Wielu energetyków miało jednak wątpliwości czy Polska bez tej technologii poradzi sobie z wypełnieniem unijnego celu – 19 proc. „zielonego” prądu do 2020 r. Ponadto premier Donald Tusk zapowiedział, że unijny cel ma być realizowany jak najtaniej. Resort gospodarki ostatecznie uległ tym argumentom – w najnowszej wersji 4.0 projektu ustawy o odnawialnych źródłach energii przewiduje wsparcie wspólspalnia nawet o wiele dłużej, niż dotychczas.
Powody do zadowolenia mają największe koncerny energetyczne, które pozostaną głównymi beneficjentami systemu wsparcia zielonej energetyki. Pakować walizki może większość pozostałych inwestorów. Zwłaszcza planujący inwestycje w najdroższe technologie: farmy wiatrowe na Bałtyku, biogazownie, panele fotowoltaiczne i hydroelektrownie.
Współspalanie w trzech odsłonach
Zgodnie z projektem ustawy współspalanie podzielono na trzy kategorie:
- zwykłe (w prostych instalacjach dodających biomasę do kotła, w praktyce najtańsze),
- hybrydowe (gdzie biomasa spalana jest oddzielnie, ale z kotłem węglowym lub gazowym łączy ją dalsza część instalacji elektrowni) i
- „dedykowane” (najbardziej zaawansowane technologicznie, które pozwalają na dodawanie przynajmniej 20 proc. biomasy do kotła).
Producenci stosujący najprostszą technologię nie będą musieli rywalizować z innymi o wysokość wsparcia w aukcjach. W zamian za ograniczenie swojej produkcji z biomasy do średniej z lat 2011-2013 otrzymają gwarantowane wsparcie zielonymi certyfikatami przez 15 lat od uruchomienia swoich instalacji. Wcześniej Ministerstwo Gospodarki planowało obcięcie im pomocy już po 5 latach.
W praktyce wielu producentów straciłoby ją więc w dniu wejścia w życie przepisów (najstarsze są dotowane od 2005 roku). Po protestach resort postanowił wydłużyć okres wsparcia do 2017 roku.
Najnowszy projekt poszedł jeszcze dalej i teoretycznie przewiduje wsparcie przynajmniej do 2029 roku. Może być ono jeszcze dłuższe, ponieważ zgodnie z projektem współspalanie do 2020 roku ma zagwarantowane wsparcie w wysokości 0,5 certyfikatu za każdą megawatogodzinę, ale po tej dacie ma ponownie korzystać z pełnego poziomu pomocy, chyba że za siedem lat minister zdecyduje inaczej. Dotychczasowe proste instalacje do współspalania będą także mogły zostać zmodernizowane i jako instalacje dedykowane wystartować w planowanych aukcjach.
Wytwórcy energii ze współspalania w instalacjach hybrydowych i dedykowanych zachowają natomiast prawo do otrzymywania dotychczasowej liczby certyfikatów przez 15 lat od ich uruchomienia i będą mieli zagwarantowaną cenę zakupu samego prądu. Tak jak pozostali producenci OZE w istniejących instalacjach będą mogli także wystartować w aukcjach i przejść do nowego systemu. W osobnych aukcjach, razem z innymi OZE, konkurować będą nowe instalacje współspalania hybrydowego i dedykowanego.
Startujące w aukcjach elektrownie współspalające biomasę z paliwami kopalnymi mają największe szanse na ich wygrywanie, bo po pierwsze są tańsze od innych technologii, także wiatraków, a po drugie są stabilnymi źródłami energii, co może mieć znaczenie w aukcji. Prezes URE, po zasięgnięciu opinii operatorów sieciowych, będzie mógł bowiem ograniczać ilość energii, którą do sieci każdego z nich będzie mogło dostarczać OZE pracujące mniej niż 40 proc. godzin w roku. W praktyce chodzi tu właśnie o elektrownie wiatrowe i fotowoltaiczne.
Udawane „aukcje”
Wbrew zapowiedziom premiera OZE wcale nie musi być jednak najtańsze w zaproponowanej formie. System, na wyrost nazywany aukcyjnym, to w rzeczywistości przetarg, w którym do wygrania będzie określona liczba dotowanych megawatogodzin. Oferenci nie będą jednak się licytować, co jest podstawowym elementem aukcji.
Zamiast tego złożą jedną ofertę. Jeżeli przestrzelą z ceną, nie będą mogli jej obniżyć. Kolejną szansę na wsparcie inwestycji, która w chwili startowania do „aukcji” ma być na bardzo zaawansowanym etapie, mogą mieć dopiero za rok. To duże ryzyko, które będą musieli wkalkulować w oczekiwaną stopę zwrotu, czyli oczekiwane wsparcie z kieszeni odbiorcy prądu.
Zaproponowane „aukcje” nie pozwolą ponadto na znalezienie najniższej ceny po jakiej inwestycja może być realizowana, ponieważ wygrywać będzie nie jeden, a wielu oferentów proponujących coraz wyższą cenę za swoją energię. W rezultacie na przykład spośród dwóch podobnych inwestycji w farmy wiatrowe jedna, z najtańszą ofertą, wygra z ceną sprzedaży prądu w wysokości 300 zł/MWh, a druga, najdroższa spośród inwestycji mieszczących się jeszcze w grupie zwycięzców – 450 zł/MWh. Chociaż obie powstałyby przy wsparciu w wysokości 300 zł/MWh, to inwestor, który zaryzykował wyższą stawkę, otrzyma większe wsparcie.
System będzie korzystny zwłaszcza dla dużych inwestorów, którzy mogą sobie pozwolić na doprowadzenie projektów do wymaganego w aukcji stanu „wbij łopatę i buduj” (czyli po uzyskaniu wszystkich decyzji, pozwoleń, badaniach lokalizacyjnych i z podpisanymi umowami) jak największej liczby projektów. Dzięki temu część z nich wystawią na aukcji po niższych cenach, a kolejne coraz wyższych.
W ten sposób mają dużą szansę, że wygrają projekty „sprzedawane” taniej, a jeżeli wygrają też droższe, otrzymają dodatkowy bonus. System może jednak wyeliminować wiele mniejszych firm, które nie będzie stać na podejmowanie ryzyka doprowadzania inwestycji do zaawansowanego etapu, bez pewności otrzymania wsparcia, chociaż mogliby oni oczekiwać niższej stopy zwrotu. Gdy na placu boju pozostanie mniej konkurentów, zmniejszy się też presja na zbijanie kosztów inwestycji.
Podejście autorów projektu do „nowoczesnych aukcji”, jak pisze o nich wicepremier Piechociński, najdobitniej obrazuje fakt, że całość, chociaż inwestorzy będą mogli złożyć tylko jedną ofertę, ma się odbywać w czasie rzeczywistym w formie elektronicznej. Natomiast o rozstrzygnięciu inwestorzy mają się dowiedzieć w ciągu… 7 dni. To jakby kupować bolid formuły 1 do jeżdżenia na zakupy. Nie trzeba być Kubicą aby spostrzec, że coś tu nie pasuje.
Na te i wiele innych niezbędnych spostrzeżeń rząd będzie potrzebował kolejnego roku, w trakcie którego nie powstaną inwestycje potrzebne w coraz ciaśniejszym bilansie energetycznym kraju. Nadal oddalamy się także od realizacji unijnych zobowiązań.