Działająca elektrownia jądrowa ma praktycznie same zalety. Paliwo jest tanie, bezpieczeństwo wysokie, odpadów niewiele, a emisja – zerowa. Najpierw trzeba ją jednak zbudować. A proces budowy – jak przekonała się ostatnio Toshiba – to pasmo przykrych niespodzianek.
W naszych licznych rozmowach z przedstawicielami branży jądrowej zwykli oni powtarzać jak mantrę: nie możemy przekraczać harmonogramu i budżetu na budowę i wszystko będzie dobrze, impreza będzie opłacalna. Być może to prawda, tylko na razie nie udało się jej nigdzie potwierdzić. Opóźnienia i przekroczenia kosztów to stały element wszystkich tych budów elektrowni atomowych na świecie, gdzie przynajmniej koszty są w miarę jawne, i gdzie impreza w jakiejś części ma biznesowy charakter. Przykład Toshiby pokazuje, że próba znalezienia kolejnego potencjalnego rozwiązania dylematu kosztów i czasu może zdrowo zatrząść nawet takim gigantem jak japoński koncern.
Jednym z symboli nowej nuklearnej ery na świecie miał być opracowany przez należącą niemal w całości do Japończyków amerykańską firmę Westinghouse reaktor AP1000. Nie dość, że superbezpieczny dzięki pasywnym systemom bezpieczeństwa, to jeszcze podobno znacznie łatwiejszy w budowie dzięki konstrukcji modułowej. Rozpoczęcie budowy czterech AP1000 w USA miało być początkiem wielkiego powrotu atomu do amerykańskiej energetyki i elementem całościowego podejścia administracji Baracka Obamy do redukcji emisji CO2. Równolegle Westinghouse sprzedało całą technologię AP1000 Chińczykom, którzy zaczęli budować u siebie kolejne cztery bloki.
Im jednak dłużej trwają budowy w amerykańskich elektrowniach V.C. Summer i Vogtle, tym bardziej opowieści o zmieszczeniu się w czasie i budżecie przechodziły do sfery pobożnych życzeń. Tak jak i w Europie technologia nuklearna, z normami wyśrubowanymi niemal do granic fizycznych możliwości (zwłaszcza po Fukushimie) okazała się zbyt skomplikowana, by wszystko poszło sprawnie. Generalny wykonawca, nie dość, ze nie dawał sobie rady z terminami przy zaplanowanych budżetach, to jeszcze sam miał kłopoty finansowe i podlegał różnym przekształceniom.
By ratować sytuację, w 2015 r., w momencie gdy rozchodziły się już pogłoski o sprzedaży całego nuklearnego biznesu Chińczykom, Westinghouse – a więc i Toshiba – zdecydowali się po prostu kupić swojego wykonawcę budującego elektrownię, czyli firmę CB&I Stone and Webster za pozornie niewygórowaną kwotę 229 mln dol. Mając własnego wykonawcę pod kontrolą, budowy w teorii powinny pójść sprawniej. Jednak z czasem na jaw wyszły różne zobowiązania CB&I Stone and Webster, po podliczeniu których wyszło, że Westinghouse zdrowo przepłacił, bo w grę wchodzi kilka miliardów dolarów!
W grudniu 2016 r. pojawiły się pierwsze szacunki wyników Toshiby za kończący się w marcu roczny okres obrachunkowy. Strata całego koncernu miała wynieść 4,3 mld dol. za sprawą amerykańskiej działalności Westinghouse, wycenionej na minus 6,3 miliarda dolarów z powodu przejętych „biznesów” CB&I Stone and Webster. Akcje Toshiby, pnące się w górę przez cały rok na tokijskiej giełdzie zanurkowały, ale pogłoski o bankructwie wydają się cokolwiek przesadzone. Nie takie ciosy Toshiba znosiła w przeszłości, w dodatku ma do sprzedania cenne aktywa. Na przykład pod młotem podobno pójdzie cały dział pamięci flash, a gotówka pokryje straty z odpowiednią górką.
Japończycy ogłosili jednak koniec „zabawy” w samodzielne budowanie kolejnych elektrowni jądrowych za granicą, chociaż dokończy cztery projekty w USA i cztery w Chinach. Prezes Toshiby Satoshi Tsunakawa – który swoją drogą osobiście zatwierdził zakup CB&I Stone and Webster – ogłosił, że koncern w związku z olbrzymim ryzykiem przy budowach, przestanie się nimi zajmować. Toshiba nie będzie zatem startować w żadnych nowych przetargach. A jeśli znajdzie się ktoś, kto całe finansowanie i budowę weźmie na siebie, a potrzebować będzie jedynie technologii, to Westinghouse chętnie mu ją sprzeda. I nic więcej.
Japoński koncern zapewnił również, że aktualne pozostaje jego zaangażowanie w brytyjski projekt Moorside, gdzie wspólnie z francuskim Engie ma postawić dwa albo trzy AP 1000. Impreza podobno cieszy się poparciem brytyjskiego rządu, który w związku z Brexitem nie musi się już przejmować unijnymi regułami pomocy publicznej. Tym niemniej niektórzy członkowie gabinetu Teresy May są wyjątkowo – jak twierdzi Financial Times – „wrogo” nastawieni do subsydiowania atomu z publicznej kasy.
AP1000 na pewno dalej będzie budowany w Chinach, bo Chińczycy kupili wszystko, co potrzebne do samodzielnego zbudowania tego reaktora od zera. Pierwsze z czerech AP1000, budowane jeszcze z Westinghouse mają ruszyć już w tym roku. Budowy w Chinach nie są zbytnio opóźnione, także w przypadku francuskich reaktorów EPR, których budowy w Europie zatopiły Arevę i mocno nadwyrężyły EDF. Dwa EPR-y w Taishan będą mieć raptem pół roku spóźnienia. Ale jakim kosztem Chińczycy osiągnęli te wyniki – trudno już powiedzieć.