W kwestii budowy pierwszej polskiej elektrowni atomowej rząd rozłożył ręce w geście bezradności. Ale na dobrą sprawę trudno mieć o to do niego pretensje, bo przyszłość energetyki jądrowej w UE stoi pod dużym znakiem zapytania.
Dekady doświadczeń z energetyką jądrową wskazują na dwa podstawowe elementy, bez których – przynajmniej w państwach, w których obywatele mają cokolwiek do powiedzenia – zbudować się jej nie da. To konsensus polityczny i poparcie społeczne. W Polsce z tym drugim jak się okazuje nie ma najmniejszych problemów – poparcie sięgnęło ostatnio rekordowej wysokości 61 proc. Dokładnie odwrotnie jest z konsensusem politycznym. Po raz pierwszy zaczął wspominać o elektrowni atomowej rząd Marka Belki w 2005 r. Kolejne gabinety kontynuowały prace, które przyspieszyły w 2009 r. Sytuacja na światowym i europejskim rynku energii zmieniała się jednak tak szybko, że polski program rozwoju energetyki atomowej przestał za nią nadążać i stanął w miejscu jak auto na jałowym biegu.
Z przyjętej niedawno przez rząd Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju zniknęły jakiekolwiek „twarde” zapisy o atomie. Wcześniej strategia zakładała budowę co najmniej dwóch elektrowni jądrowych i snuła wizje atomowej kogeneracji, opartej o reaktory wysokotemperaturowe (HTR).
W Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju deklaruje się, że decyzja o dalszych losach polskiego atomu zostanie podjęta w oparciu o analizy Ministerstwa Energii, które ma wymyślić nowy model finansowania. Jeszcze w tym roku miałby powstać nowy harmonogram projektu, no a potem – trzymając się tego, co napisano w SOR – trzeba by zebrać jakieś oferty, „które pozwolą na określenie nakładów inwestycyjnych niezbędnych do poniesienia i potwierdzą m.in. opłacalność inwestycji w energetykę jądrową w polskich warunkach”.
Ministerstwo musi z zasadzie wymyślić wszystko od nowa, bo wcześniej rząd zakwestionował jako zbyt drogi najbardziej zaawansowany model – kontrakt różnicowy. Z opublikowanego właśnie sprawozdania z realizacji Programu Polskiej Energetyki Jądrowej (PPEJ) za lata 2014-2015 wynika, że PGE, jako lider całego projektu, wskazało właśnie na kontrakt różnicowy jako sposób sfinansowania projektu. Ze sprawozdania, a także z naszych informacji wynika, że projekt takiego kontraktu został opracowany z zasadzie do końca. Decyzję ułatwiła tu Komisja Europejska, która po niemal dwuletnim postępowaniu pozwoliła Brytyjczykom na kontrakt różnicowy przy budowie elektrowni w Hinkley Point C.
W kontrakcie różnicowym państwo gwarantuje inwestorowi, że dopłaci do mu rynkowej, hurtowej ceny energii, jeśli spadnie ona poniżej określonego pułapu. Przykładowo jeśli obecnie hurtowa cena prądu oscyluje wokół 150- 160 zł za MWh, a inwestor obliczy sobie, że zarobi dopiero przy cenie 300 zł, to umawia się z państwem, że ono dopłaci mu różnicę, jeśli cena spadnie poniżej 300 zł. Z kolei jeśli hurtowa cena wyniesie więcej niż 300 zł, to inwestor z tego nie skorzysta – musi sprzedawać po 300.
Ceny wynikającej z analiz kontraktu różnicowego dla Polski nie podano, ale z plotek wynikało, że wyniesie między 300 a 400 zł czyli dwa razy więcej niż obecnie.
Te liczby przeraziły kierownictwo Ministerstwa Energii. Kontrakt różnicowy został odrzucony, zaczęto prace nad nowym modelem.
Resort energii prezentuje urzędowy optymizm, twierdząc, że model będzie się opierał na krajowych zasobach finansowych konsorcjum pod przewodnictwem PGE. Wychodząc temu stanowisku naprzeciw, postanowiliśmy przejrzeć modelem stosowane na świecie. Musimy jednak pamiętać, że zaproponowany przez Komisję Europejską pakiet zimowy w ogóle nie wspomina o energetyce jądrowej. Model rynku jest w największym stopniu podporządkowany źródłom odnawialnym.
We Francji działa umowa nazwana Exeltium, zawarta 10 lat temu dla sfinansowania budowy bloku jądrowego Flamanville 3 (na zdjęciu). Kilkadziesiąt firm przemysłowych wpłaciło najpierw zaliczki, a w zamian w przyszłości dostaną energię elektryczną w określonej ilości i po zabezpieczonej cenie. Ale – żeby nie było zbyt różowo – w formule take-or-pay. Francuskie Exeltium ma jednak problem – na początku przyszłej dekady jego uczestnicy mają bowiem prawo do odstąpienia od umowy. A szanse na to rosną wraz ze spadającymi prognozami cen rynkowych. Po prostu na rewolucja technologiczna związana z odnawialnymi źródłami energii spowodowała spadek cen hurtowych a wzrost – wskutek subsydiów dla OZE- cen detalicznych. Przemysł w większości krajów UE kupuje po cenach hurtowych.
Mankala to wynaleziona w Finlandii zrzutka przemysłu energochłonnego w zamian za energię po kosztach wytworzenia. Sfinansowano w ten sposób elektrownię w Olkiluoto, która jednak dramatycznie przekroczyła budżet i wciąż jest nieukończona. Finowie trochę zmienili formułę i kolejny projekt – Hanhikivi – będzie realizowany przy udziale mniejszościowego inwestora zagranicznego – Rosatomu.
W polskich warunkach trudno będzie sformować takie konsorcjum kilkudziesięciu chętnych do kupna prądu.
Model południowoafrykański zakłada wydzielenie wysokodochodowych aktywów, które będą dostarczać gotówki na budowę elektrowni jądrowych. Teoretycznie mógłby on polski rząd zaciekawić. Po pierwsze w RPA największym producentem prądu jest państwo – a dokładniej państwowy koncern Eskom. W Polsce szybko zmierzamy do koncentracji wielkoskalowego wytwarzania energii całkowicie w ręku państwa.
Eskom twierdzi, że do budowy nowych elektrowni atomowych zmusza go konkurencja niezależnych producentów energii z OZE. Jest jednak parę różnic. Rynek w RPA jest całkowicie regulowany, z rocznymi przychodami Eskomu włącznie. Ze struktury koncernu ma zostać wydzielona elektrownia jądrowa Koeberg. Produkuje ona bardzo tanio, więc cena wytwarzanego tam prądu zostałaby podniesiona, ale jednocześnie „wymieszana” z cenami z innych źródeł. Dodatkowy dopływ gotówki podobno jest w stanie zagwarantować finansowanie dla budowy kolejnych bloków jądrowych w dwuletnich odstępach. Przetarg na prawie 10 GW projekt jądrowy ma ruszyć w tym roku. Na razie Eskom zajmuje się głównie zaprzeczaniem pogłoskom, jakoby już się dogadał ze zwycięzcą, którym miałby być Rosatom. Pomijając już różnice w kształcie rynku, najważniejsze jest pytanie czy kontrolowana przez państwo polska energetyka, która znajdzie odpowiednią grupę wysokodochodowych aktywów? Na pewno nie w wytwarzaniu, jeśli już, to w grę może wchodzić jedynie część dystrybucyjna, która w przeciwieństwie do elektrowni węglowych wciąż jest bardzo dochodowa. Wymagałoby to jednak olbrzymich zmian organizacyjnych i prawnych.
W Akkuyu w Turcji całość pieniędzy wykłada Rosja, w zamian otrzymując gwarancję sprzedaży części energii po cenie nominalnej (w dolarach) i reszty po cenach ustalanych w nie do końca transparentny sposób.
Jest jeszcze casus Rosatomu na Węgrzech, gdzie na podstawie umowy międzyrządowej między Moskwą a Budapesztem Rosjanie mają wybudować elektrownię atomową Paks II i sfinansować ją poprzez korzystnie oprocentowany kredyt. Gwarancji ceny prądu nie ma, więc węgierski rząd twierdził, że nie może też być mowy o pomocy publicznej. Według zamówionych przez rząd węgierski analiz, które wyciekły do mediów, elektrownia broni się nawet jeśli cena hurtowa prądu na Węgrzech wyniesie za 10 lat tylko ok. 50 euro za MWh. Komisja Europejska uznała jednak, że model finansowy jest niejasny i wszczęła postępowanie, co wstrzymało cały projekt.Rząd węgierski twierdzi, że budowa elektrowni atomowej z Rosjanami to najskuteczniejszy i najtańszy sposób zabezpieczenia dostaw prądu a na poparcie tych tez przywołuje prognozy węgierskiego operatora sieci przesyłowych – MAVIR.
Rosjanie z oczywistych powodów u nas odpadają, ale model węgierski można by zastosować do Chińczyków czy południowokoreańskiego KEPCO. Jedni i drudzy jakiś czas temu sondowali sytuację w Warszawie. Oferują oni jednak dostawę technologii opartej niemal całkowicie na własnych komponentach, tymczasem strona polska chciałaby jak największego udziału krajowego przemysłu.
Co nas jeszcze czeka w programie atomowym? Jeżeli badania środowiskowe i lokalizacyjne będą kontynuowane to pewnie w tym roku poznamy ich wynik. I jeżeli dalej będą prowadzone procedury środowiskowe, to powinny się skończyć w 2019 r. Procedura wskazania miejsca zostanie pewnie doprowadzona do końca i pewnie potwierdzi, że lokalizacja nazwana „Lubiatowo-Kopalino” nadaje się najlepiej. Nie wiadomo tylko, czy wówczas analiza ta nie będzie miała wartości wyłącznie historycznej.
Zupełnie inną sprawą jest to, czy prawie 300 mln zł, wydanych w ciągu 7 lat przez spółki energetyczne i ponad 50 mln wydane przez państwo w ramach PPEJ zostało zmarnowane. Na pewno wykonano sporo mało widocznych, ale koniecznych działań.. Sporo zainwestowano w naukę, kształcenie itp. – to jak zwykle dobra inwestycja. Ale, jeżeli w końcu cały projekt jądrowy zostanie skasowany, to te 350 mln to dużo czy mało? Z jednej strony kwota może robić wrażenie, z drugiej – zestawiając z miliardami pompowanymi bez efektu w węgiel i górnictwo – można potraktować ją jako incydent bez większego znaczenia.