Po trwających od początku sierpnia nieustannych spadkach, ceny świadectw pochodzenia energii z OZE w końcu odbiły. Sytuacja wielu inwestorów jest już bardzo ciężka, a pogarsza ją fakt, że część z nich musi produkować „zielony” prądu nawet ze stratą.
We wtorek, 23 sierpnia, cena zielonych certyfikatów na Towarowej Giełdzie Energii wzrosła o 6% do 42,10 zł/MWh. To niewiele zważywszy, że jeszcze w maju świadectwa pochodzenia kosztowały ponad 100 zł/MWh, ale to pierwszy wzrost od początku miesiąca.
Na podtrzymanie trendu wzrostowego nadal nie ma jednak większych szans. Ministerstwo Energii, które reguluje rynek, nie widzi potrzeby interwencji na nim. Wyjątek stanowią biogazownie rolnicze, z których część skorzysta na wydzielonym specjalnie dla nich rynku tzw. niebieskich certyfikatów.
Resort energii przekonuje, że rynek sam powinien się regulować. Tymczasem część inwestorów znalazła się między młotem a kowadłem. Z jednej strony już dawno ograniczyliby produkcję „zielonej” energii np. ze spalania lub zwykłego i dedykowanego współspalania biomasy z węglem (to ostatnie jest bardziej zaawansowane technologicznie i od początku roku otrzymuje wyższe wsparcie od zwykłego współspalania), jednak uniemożliwiają im to umowy dotacyjne zawarte z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej obligujące ich do utrzymania tzw. efektu ekologicznego (czyli produkcji „zielonej” energii) przez określony czas – zwykle 5 lat.
W takiej sytuacji jest m.in. Tauron, który od ubiegłego roku całkowicie wyeliminował zwykłe współspalanie biomasy, ale nadal utrzymuje ubiegłoroczny poziom współspalania dedykowanego. – Musimy utrzymać efekt ekologiczny w Stalowej Woli jeszcze przynajmniej do przyszłego roku aby nie zostać zmuszonym do zwrotu dotacji – tłumaczy Jarosław Broda, wiceprezes Taurona.
Z danych Agencji Rynku Energii wynika, że w pierwszej połowie 2016 roku współspalanie biomasy (zwykłe i dedykowane) spadło w stosunku do analogicznego okresu 2015 roku z 2,4 TWh do 1,3 TWh, co stanowiło 10% całkowitej produkcji OZE w Polsce.