Spis treści
Przyjmowana w trybie pilnym, z pominięciem ścieżki rządowej, konsultacji społecznych, udziału zainteresowanych i bez oceny skutków regulacji. Tak wyglądają prace nad ustawą o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych, która rodzi ogromne konsekwencje, o których posłowie nie mówią ani słowa. Po jej przyjęciu w niektórych miejscowościach nie powstanie już żaden nowy dom mieszkalny, a nieruchomości o wartości ponad 7 mld zł będą bezużyteczne dla ich właścicieli.
Ekspresowe tempo legislacji
Gdy na sejmowej podkomisji rozpatrującej projekt tzw. ustawy antywiatrakowej poseł PiS Tadeusz Cymański zwracał uwagę, że nowe przepisy uniemożliwią stawianie nowych budynków mieszkalnych w odległości nawet 2 km i większej od istniejących turbin wiatrowych, usłyszał w odpowiedzi, że prawo nie będzie przecież zabraniać przebudowy, nadbudowy, rozbudowy, remontu, montażu i odbudowy budynku. Na tłumaczenia, że oznacza to de facto wywłaszczenie właścicieli nieruchomości z ich prawa do budowy nowego domu na własnej ziemi, nie było już czasu.
Podkomisja dostała tylko dwa dni na rozpatrzenie projektu. Aby było szybciej na jej posiedzenia nie zaproszono ani zainteresowanych stron, ani ekspertów zewnętrznych. Zapewne z tego samego powodu przewodnicząca podkomisji kreatywnie zinterpretowała regulamin Sejmu uniemożliwiając przeprowadzenie wysłuchania publicznego. Czas gonił tak, że nawet Biuro Analiz Sejmowych musiało przygotować opinię do projektu w trybie pilnym. O dziwo zdążyło, ale jest na tyle krytyczna, że posłowie nie specjalnie się nią przejęli. Zdążył nawet, wyjątkowo rzadko opiniujący jakiekolwiek projekty, Sąd Najwyższy. Opinia, także mocno krytyczna, mówi nawet o możliwej niekonstytucyjności projektu. Na posiedzeniu komisji refleksja nad opinią Sądu Najwyższego zajęła kilkanaście sekund. Tyle wystarczyło, aby ją odrzucić.
Wcześniej zabrakło także czasu na pełną ścieżkę legislacyjną, która wymagałaby od projektodawców przygotowania wnikliwej oceny skutków regulacji, uzgodnienia przepisów ze wszystkimi ministerstwami oraz przeprowadzenia normalnych konsultacji społecznych. Zamiast tego projekt ustawy, tworzony przez pracowników Ministerstwo Infrastruktury i Budownictwa, został zgłoszony jako projekt poselski i od razu mógł zostać rozpatrzony przez Sejm.
Skąd ten pośpiech? Być może rząd, a przynajmniej jego część (projekt poparły cztery z sześciu ministerstw, które zapytaliśmy o opinię) uznał, że skoro posłowie PiS walczyli o taką ustawę już kilka lat (koalicja PO-PSL zwodziła ich w tej sprawie, ostatecznie nie podejmując żadnej decyzji), to nie powinni już czekać ani tygodnia dłużej. Oprócz tak naiwnego wytłumaczenia, próżno szukać innego, nie wchodząc w świat teorii spiskowych.
Zabrakło refleksji
W tym pośpiechu zabrakło jednak refleksji nad wieloma elementami ustawy. W uzasadnieniu do projektu, opiniach ministerstw, ani wypowiedziach posłów nie ma żadnej cyfry mówiącej o tym na ile osób wpłynie projekt ustawy, jakie terytorium kraju zostanie wyłączone spod możliwości budowania nowych domów, na jakim obszarze energetyka wiatrowa w ogóle będzie się jeszcze mogła rozwijać, jak ustawa wpłynie na realizację unijnego obowiązku i rządowego planu rozwoju energetyki odnawialnej, ile kosztuje przegląd takiej instalacji, jak wzrost obciążeń podatkowych wpłynie na rentowność produkcji, czy spowoduje ewentualne bankructwa inwestorów i jak ich skutki odczują wierzyciele.
Zważywszy na fakt, że ustawa dotyka branży, która do tej pory zainwestowała w Polsce ok. 30 mld zł, zatrudnia ponad 8 tys. pracowników i produkuje 6% energii zużywanej w kraju, to brak nawet próby odpowiedzi na te pytania jest oznaką co najmniej nonszalanckiego podejścia do tworzenia prawa.
Czas na wóz Drzymały?
Jednak o ile wiatrowi inwestorzy wzięli się do pracy i coraz głośniej przedstawiają swoje argumenty (na wtorkowej namiastce wysłuchania publicznego, zorganizowanej w Sejmie przez posłów opozycji było ponad 400 osób), o tyle największym przegranym ekspresowego tempa prac może być jeszcze jedna grupa obywateli, z których większość może sobie nawet nie zdawać sprawy z tego, co właśnie szykują im posłowie.
Chodzi o zakaz budowy nowych budynków mieszkalnych w odległości mniejszej, niż dziesięciokrotność wysokości istniejącej lub zaplanowanej turbiny wiatrowej. Ponieważ posłowie nie zadali sobie trudu wyliczenia, o jakim obszarze kraju decydują i jakim majątku w najbliższych dniach rozstrzygną, postanowiliśmy przygotować stosowną symulację w redakcji WysokieNapiecie.pl. Skala problemu może szokować.
Uwzględniając tylko istniejące turbiny wiatrowe w Polsce, obszar strefy z zakazem stawiania nowych domów wokół nich wyniesie łącznie ponad 13 tys. km kw. To – bagatela – ponad 4,2% terytorium całego kraju i czterokrotność obszarów aktualnie wykorzystywanych na cele mieszkaniowe. Jeżeli w tym obszarze zaledwie 1% stanowić będą grunty przeznaczone pod zabudowę mieszkaniową, to oznacza pozbawienie tego prawa właścicieli nieruchomości o powierzchni 132 km kw., których wartość rynkowa wynosi ok. 7,5 mld zł. Właścicielom tych gruntów, których ustawa pozbawi możliwości stawiania nowych domów, pozostanie już tylko stary sprawdzony sposób – wóz Drzymały.
Wprawdzie przyjęta wczoraj poprawka do projektu daje prawo do budowania się w bliższej niż ustawowa odległości od wiatraków, jeśli gmina przyjmie w ciągu roku od wejścia ustawy w życie miejscowy plan zagospodarowania, w którym uwzględni taką możliwość. Przyjmowanie planu jest jednak skomplikowane i kosztowne. Nie uwzględniono też sytuacji w której np. po dwóch latach od wejścia w życie ustawy gmina zechce uchwalić nowy plan. Możliwości do do zabudowy w pobliżu wiatraków już w nim nie będzie, czy w tej sytuacji mieszkańcy zachowają prawa nabyte dzięki poprzedniemu planowi? Będziemy mieli olbrzym bałagan prawny, pogłębiony przez to, że poprawki także nie konsultowano z gminami.
Miejscowości na wymarciu
Jeśli ta sprawa nie zostanie porządnie uregulowana, to w Polsce będą miejscowości, w których nie powstaną już żadne nowe domy.
– Na terenie mojej gminy trwa budowa parku elektrowni wiatrowych. Wybudowanych jest już 25, a do końca roku będzie ich 43. Co to oznacza dla naszej gminy, niewielkiej i o wydłużonych granicach, której powierzchnia wynosi 95 km kw.? – pytał wczoraj w Sejmie retorycznie Piotr Rybkowski, wójt Gminy Kozielice w Zachodniopomorskiem. – Odległość wskazana w projekcie ustawy, czyli dziesięciokrotność wysokości masztu plus śmigła, to jest od ok. 1,5 do 2 km, spowoduje, że w gminie Kozielice nie powstanie już żaden nowy dom mieszkalny. Z zabudowy mieszkaniowej zostaną wyłączone w całości wszystkie miejscowości w gminie. To oznacza zastój gospodarczy i demograficzny gminy. W dodatku te ograniczenia wejdą także na obszary sąsiednich gmin, które nie będą miały podatków z tych elektrowni, ale ograniczenia rozwoju owszem.
Jego opinię podzielił także w bardzo krytycznej opinii do projektu Związek Gmin Wiejskich RP. Wójtowie wprost napisali, że nie zgadzają się na wprowadzenie takich zapisów ustawy, uznając je za zupełnie niezrozumiałe.
Paradoks ekspresowych prac nad projektem ustawy najlepiej oddaje sytuacja wielkopolskiej gminy Krobia. Jej mieszkańcy, wspierani przez samorząd, od lat walczą przeciwko planom zabezpieczenia lokalnego złoża węgla brunatnego. Ochrona złoża, które nie ma większych szans na eksploatację, oznaczałaby zakaz budowy nowych domów. Przez wiele lat mieszkańcom udawało się przekonywać rząd, że to nie ma sensu i oznacza powolną śmierć gminy. Tymczasem w ciągu zaledwie kilku tygodni może się okazać, że zakaz budowy domów został wprowadzony z powodu okolicznej farmy wiatrowej. Jego przyjęcie oznaczałoby dla gminy Krobia, że w sześciu miejscowościach nie powstanie już żaden nowy dom.