Spis treści
Bez konsultacji publicznych i międzyresortowych posłowie PiS planują przyjąć ustawę zapewniającą… większą przejrzystość lokalizowania farm wiatrowych. Przy okazji istotnie ograniczą ich budowę i modernizację. Zmniejszy się wpływ lokalnych władz, wzrosną wpływy do kasy UDT.
Zgodnie z przedwyborczymi zapowiedziami posłowie PiS chcą ograniczyć możliwości budowania farm wiatrowych. Nowe turbiny będą musiały być odsunięte od domów mieszkalnych lub choćby działek budowlanych, na których takowe mogą powstać, a także parków narodowych, rezerwatów przyrody, parków krajobrazowych oraz leśnych kompleksów promocyjnych.
Minimalna odległość ma wynieść 10-krotność turbiny w najwyższym punkcie. W praktyce oznacza to ok. 1,5-2 km. To łagodniejsza propozycja niż ta, którą posłowie PiS złożyli w Sejmie w 2012 roku, przewidująca odsunięcie turbin na 3 km od zabudowań mieszkalnych i jakichkolwiek terenów leśnych. Ówczesna propozycja nakazywała ponadto odsunięcie także istniejących turbin, co w praktyce oznaczałoby brak możliwości lokalizowania jakichkolwiek nowych i likwidację większości istniejących wiatraków.
Nowy projekt także istotnie ograniczy – o ile całkowicie nie wyeliminuje – możliwości budowy nowych farm wiatrowych na lądzie. Przepisy zablokują także wymianę najstarszych turbin wiatrowych na bardziej sprawne, ale przy tym wyższe.
Polska nie jest jedynym krajem, gdzie lokalne społeczności sprzeciwiają się lokalizacji farm wiatrowych w pobliżu ich domów. O podobnych sporach w Wielkiej Brytanii pisaliśmy tutaj: Wiatr zmian uderza w brytyjskie wiatraki
Więcej formalności, wyższe koszty
Zgodnie z projektem inwestycje będą też kosztowniejsze – tam, gdzie gminy nie mają planów zagospodarowania przestrzennego, będą musiały zostać sporządzone dla całego obszaru oddziaływania turbiny wiatrowej, a więc koła o promieniu 1,5-2 km. W praktyce to ponad 1000 ha, dla których koszt sporządzenia planu to ok. 200-300 tys. zł.
To jednak tylko początek wydatków, które – przynajmniej teoretycznie – powinna ponieść gmina. Nowe wydatki i formalności mają czekać także inwestorów. Oprócz pozwolenia na budowę i pozwolenia na użytkowanie, inwestorzy będą musieli zdobyć kolejny dokument – pozwolenia na eksploatację.
Zgodnie z projektem zezwolenia wydawać ma Urząd Dozoru Technicznego. Dokument ma tracić ważność po dwóch latach i po każdej naprawie lub modernizacji turbiny. UDT będzie mógł pobierać za jej wydanie opłatę w wysokości do 1% wartości całej inwestycji (do czasu określenia stawek przez ministra, ma pobierać maksymalną stawkę). W praktyce za każdą decyzję UDT zarabiałby do 150 tys. zł, a w całym okresie eksploatacji pojedynczej turbiny do 1 mln zł, to oznaczałoby wzrost rocznych kosztów utrzymania turbiny o blisko 50%.
Właściciele istniejących turbin wiatrowych pokryją koszty z własnej kieszeni. Z kolei w nowym systemie wsparcia całość nowych kosztów przeniosą na stawki, jakich będą oczekiwać na tzw. aukcjach OZE, a w konsekwencji na wyższą stawkę opłaty OZE, która będzie doliczana od 1 lipca do rachunków odbiorców energii.
Więcej przejrzystości
Projekt zakazuje budowania nowych farm wiatrowych w oparciu o warunki zabudowy (wydawane przez wójta) i umożliwia ich budowę jedynie w oparciu o miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego (MPZP uchwalane są przez radę gminy, po przeprowadzeniu konsultacji społecznych). To zwiększy przejrzystość lokalizacji farm wiatrowych i umożliwi uczestniczenie w procesie decyzyjnym wszystkich właścicieli nieruchomości zlokalizowanych w pobliżu wiatraka.
Posłowie PiS podkreślają, że dotychczasowe przepisy wzbudzały niezadowolenia części właścicieli nieruchomości, koło których budowano wiatraki. Co prawda podawane przez nich liczby mające zobrazować skalę zjawiska – „około 50 wystąpień i interpelacji oraz 23 petycje, w tym 20 wystąpień stowarzyszeń” – nie imponują w stosunku do blisko 3 tys. turbin wiatrowych zlokalizowanych w Polsce, ale na pewno nie powinny być pomijane.
Dziwić może natomiast fakt, że walczący o więcej przejrzystości PiS zdecydował się przyjąć ustawę bez przejrzystego procesu legislacyjnego – w oparciu o projekt poselski, a nie rządowy, który zmusza urzędników do przeprowadzenia konsultacji społecznych i międzyresortowych.
Jednym z powodów może być obawa, że – podobnie jak w poprzedniej kadencji Sejmu – przeciwko projektowi opowiedziałaby się część ministerstw (np. skarbu, energetyki lub rozwoju), a inwestorzy (w tym spółki Skarbu Państwa) pokazywaliby, że w niemal całej Europie przepisy są mniej restrykcyjne.
Niejasne przepisy
Projekt zawiera błędy legislacyjne i nie jest zgodny z uzasadnieniem. Projektodawcy tłumaczą m.in., że cały wiatrak, a nie jak do tej pory jedynie jego fundamenty i maszt, mają być uznawane za budowlę. Dzięki temu cały wiatrak podlegałby nadzorowi budowlanemu. Tymczasem projekt określa taką definicję, ale jedynie na potrzeby samej ustawy, a nie prawa budowlanego. Z kolei gdyby definicja miała być stosowana szerzej, wówczas oznaczałoby to naliczanie niemal trzykrotnie wyższych podatków od nieruchomości, o czym z kolei nie wspomina uzasadnienie.
Trudno zrozumieć także dlaczego przepisy mają zabronić budowy budynków mieszkalnych w mniejszej odległości od turbin wiatrowych, niż określone w przepisach.
Nie sposób wytłumaczyć również dlaczego posłowie chcą kary do dwóch lat więzienia za uruchomienie turbiny wiatrowej (choćby pracującej już od kilku lat) bez pozwolenia UDT, na zdobycie którego właściciele mieliby rok.
Wreszcie niejasny jest także powód dla którego UDT w ciągu pierwszych lat wydawania pozwoleń mógłby zlecać wykonywanie przeglądów turbin wiatrowych (tych, kosztujących do 150 tys. zł za sztukę) firmom zewnętrznym bez stosowania Prawa zamówień publicznych. To tym bardziej dziwne, że w projekcie chodzi przecież o większą przejrzystość.